W poszukiwaniu fajnych filmów przemierzam dla Was, mitycznych Trzech Czytelników, cały świat i nie obawiam się zajrzeć nawet tam, gdzie nie lubię zaglądać. Tak było w tym przypadku, gdyż zawędrowałem do Francji. No nie do końca, bo film, o którym dzisiaj to raczej koprodukcja francusko-amerykańska, ale aż tak bardzo nie wnikałem w szczegóły, żeby konkretniej to odkryć. Na pewno reżyser jest francuski, większość ekipy francuska, no i przede wszystkim jest to remake francuskiego filmu, którego nie znam i którego nie widziałem (tytuł sami sobie znajdźcie). Nakręcony w języku angielskim, z anglojęzycznymi aktorami i przeniesiony w amerykańskie realia. Czyli taki misz-masz kulturowy, ale co najważniejsze – świetnie się to ogląda, no i ma się nieodparte wrażenie, że stare, dobre francuskie kino policyjne znowu na dwie godziny odżyło na ekranie (wersja do francuskich kin jest jeszcze o pół godziny dłuższa). Tylko Alaina Delona brakuje.
„Blood Ties” zdążył się już przetoczyć przez różne festiwale, ale nic wielkiego tam nie zwojował. Jeśli przyjrzycie się opiniom o filmie na IMDb też nie będą one najlepsze, ale to kolejny przykład na to, kiedy zupełnie nie wiem, skąd to narzekanie na film. Że nuda, że nic się nie dzieje, że ledwo do końca można dotrwać? WAT? Polasowały się już chyba widzom mózgi od tego MTV-oskiego montażu. Owszem, film nie opowiada żadnej oryginalnej historii, a i zgadzam się, że Scorsese opowiedziałby to lepiej, ale po raz kolejny udowadnia, że najlepsze są historie, które już dobrze znamy i które dobrze przerobiliśmy w kilkunastu różnych wydaniach. Bo czasem nie ma co kombinować, tylko wystarczy dobrze opowiedzieć historię o nieszczęśliwej miłości, czy o okrutnym seryjnym mordercy.
Albo o braciach, którzy stoją po dwóch stronach jakiejś barykady. Przerabiamy tę historię co najmniej od czasów „Aniołów o brudnych twarzach”, ale jak widać po „Blood Ties” nic nie stoi na przeszkodzie, by dalej piłować ten motyw. Tym razem jeden z braci jest policjantem, a drugi kryminalistą, który po odsiadce chce ułożyć sobie życie na nowo, ale szybko odkrywa, że potrafi robić tylko jedno. I tak rozpoczyna się między nimi psychologiczna rozgrywka, w którą wplątani zostają najbliżsi. Kule świszczą kiedy trzeba, policyjne syreny wyją, liście, wyzwiska i potrząsania za ramiona fruwają, bohaterowie stają przed trudnymi wyborami.
Pierwsze co rzuca się w oczy to znakomita obsada. Jest najlepiej klnący aktor na świecie Clive Owen, za którym nie przepadam. Jest Dr Manhattan Billy Crudup. Jest Sonny Corleone James Caan. I jest więcej niż solidna kobieca gwardia w postaci: Zoe Saldany, Marion Cotillard, Lili Taylor i Mili Kunis. Trudno się więc chyba spodziewać, że film zostanie źle zagrany. I rzeczywiście – nie został, choć akurat trudno kogokolwiek wyróżnić na duży plus. Grają swoje i robią to dobrze. Nie wszystkie filmy muszą aspirować do aktorskich Oscarów.
Ważne, że historia jest krwista (nie tylko ze względu na splattery i widowiskowe strzelaniny – znów w starym stylu bez woo-baletu), bohaterowie budzą emocje (głównie wkurzają), a klimat Brooklynu lat 70. został oddany bardziej niż wiarygodnie. Polecam uciec w ten świat i zaserwować sobie kawałek dobrego kina bez wielkich aspiracji, ale z ciekawymi bohaterami, którzy nie zostawią Was obojętnymi w wybranych przez siebie życiowych drogach. 8/10
(1711)