Dobra wiadomość, potwierdziły się w stu procentach moje oczekiwania z wczorajszego „Poszedłbym?„. Chciałem niezobowiązującą rozpierduchę i niezobowiązującą rozpierduchę dostałem. W ten sposób po serii niewypałów, które przyszło mi mimo zaproszenia zjechać – tym razem mogę nieskrępowanie i zgodnie z własnym sumieniem (no trudno, żeby z cudzym) chwalić dzieło Noama Murro.
Tak patrzę teraz na dossier tego całego Noama i to jakiś figurant jest? A nieważne.
Nie jestem fanem pierwszej części „300”. Nie to, że mi się nie podobała, ale poza scenami walki reszta mnie nie interesowała (ogólnie nie przepadam za tą stylistyką – to samo mi nie podeszło w „Sin City”). Na pewno sobie ją jednak powtórzę, bo jestem ciekaw, czy dobrze mi się zachowała w pamięci. Wydaje mi się, że pierwszy film był ponury, niemal czarno-biały i strasznie poważny. A w tego typu filmach bardziej odpowiada mi podejście sequela. Luźne i trochę bardziej wesołe. Oczywiście bez przesady. I kolorowe. Nie ma jakichś mroków średniowiecza tylko wszystko wyraźne i pełne kontrastu. Ale i najładniejszy ostatnio w kinie księżyc.
Drugą część zaczynamy tam, gdzie skończyliśmy opowieść o Leonidasie. Persowie zamierzają podbić całą Grecję, a jeden z greckich generałów, Temistokles, rozumie, że Grecja musi się zjednoczyć, by pokonać wodza Kserksesa. Bez zjednoczenia podbije on po kolei każde miasto-państwo i tyle pozostanie z greckiej demokracji. Zanim jednak podążymy dalej, cofniemy się trochę w czasie, by poznać genezę konfliktu.
A także poznać nową postać – Artemizję (Eva Green). Urodzoną w Grecji wojowniczkę, która ma zamiar srodze pomścić swoją krzywdę z dzieciństwa. Wspominam o niej w osobnym akapicie, bo to najlepsze, co pojawia się w sequelu. Świetna to postać, której chcąc nie chcąc kibicujemy. A przynajmniej ja kibicowałem, bo w swojej zapalczywości i jasno określonych celach była urocza. A i onelinerem potrafiła rzucić. „Walczysz lepiej niż się pieprzysz” hihihi.
O negliżu nie wspominam, bo w przypadku Evy Green byłoby dziwne, gdyby przez cały film była ubrana.
Wszystko mi się podobało i wszystko było na swoim miejscu. Nie jest to film, który przebojem wdziera się na listy ulubionych, ale w zapewnieniu rozrywki sprawdza się stuprocentowo. No może osiemdziesięcioprocentowo, bo w końcu 8/10 ode mnie dostanie. Jest trochę napuszonego gadania, ale w granicach normy. Nawołując do walki Temistokles często sięga po pełną patosu retorykę, ale że zaraz potem młóci mieczem aż miło to można mu spokojnie wybaczyć. A po tych wszystkich gadkach (na szczęście jest w nich również kilka dowcipnych „rozładowaczy” sytuacji – kwintesencją sequela jest chyba scena, w której po Temistoklesa przypływa posłaniec Artemizji) trup ściele się gęsto w rytm energicznej muzyczki i w zwolnionym tempie (wszystko wygląda lepiej w zwolnionym tempie), więc szybko o nich zapominamy i cieszymy się krwią. Bardzo ładną zresztą – taką gęstą i bordową.
W części drugiej przenosimy się z lądu na morze (m.in. bitwa pod Salaminą), ale spokojnie, główna rozgrywka odbywa się oko w oko i to nadal miecz jest głównym orężem, który sieje zniszczenie. Nic tylko czekać na trójkę. Kto wie, może tym razem przeniesiemy się w niebo? 🙂 8/10, rzekłem.
(1703)
Podziel się tym artykułem: