Dobre pomysły często chodzą w Hollywood parami. Dwa wulkany, dwa zagrożenia z kosmosu, niedługo dwa Herculesy… No dobra, przesadziłem z tymi dobrymi pomysłami. Ale faktem jest, że często na ekrany w tym samym czasie trafiają dwa filmy o podobnej tematyce. I to nie tylko dzięki działalności studia Asylum.
Nie tak dawno temu pisałem o „Cheap Thrills„, a tu już nadarza się okazja do tego, by napisać o podobnym filmie. Wspominałem już zresztą o tym ich podobieństwie w ostatnich „Prevuesach„ zaznaczając, że o żadnym niezdrowym zgapianiu być mowy nie może, bo „13 Sins”, o którym dzisiaj, to remake tajskiego filmu „13: Game of Death”, który nie mam pojęcia jakim cudem zupełnie ominął moją świadomość. Ani go nie widziałem, ani nawet o nim nie słyszałem.
Ale słyszeli o nim w Hollywood i postanowili szarpnąć się na remake. Za nie jakieś tam wielkie pieniądze, ale takie, żeby starczyło na porządną produkcję, która spodobała się na paru festiwalach. Przy czym znów nie ma się co tak przywiązywać do faktu kto był pierwszy, bo przecież podobnych filmów było już przynajmniej kilka. Motyw zakładu, czy innej śmiertelnej gry przewinął się przez ekrany już w wielu wydaniach. A to wypuścili cię do lasu i kazali uciekać przed polującymi na ciebie zwyrodnialcami, a to dali ci do łapy 30 milionów dolarów i powiedzieli ci, że masz je wydać w 30 dni. Do wyboru do koloru.
„13 Sins” to przykład filmu, w którym główny bohater dostaje do wykonania różne dziwne zadania, za które otrzymuje sowitą wypłatę. Oczywiście to, co z początku wygląda na głupie zadania jak zjedzenie muchy, szybko przemienia się w multum aktywności, którymi z miejsca zainteresowana jest policja. To różni „13 Sins” od „Cheap…”, gdzie zabawa w wyzwania miała wymiar bardziej prywatny. Tutaj ruszamy z naszym bohaterem w miasto, a cała historia dostała dodatkowy background (niepotrzebny zupełnie, jeśli ktoś pytałby mnie o zdanie). Nim skończy się dzień, nasz bidulek zmuszony będzie wykonać 13 zadań.
Tym, co jeszcze różni w moich oczach ten film od „Cheap…” jest zupełnie inny odbiór sytuacji głównego bohatera. On również jest porządny (za porządny) i również ma ogromne kłopoty finansowe (bohater, nie mój odbiór :P). I kochającą narzeczoną, która go wspiera bez względu na wszystko. A mimo to jakoś nie potrafiłem do tej opowiastki przyłożyć kontekstu socjologiczno-społecznego. Nie miałem żadnych przemyśleń z gatunku „taki to okrutny ten nasz dzisiejszy świat”, ani nie zmroziła mnie myśl, co ja bym zrobił na miejscu bohatera. „13 Sins” dużo bliżej thrillerowi/horrorowi niż filmowi, który miałby jakiekolwiek głębsze zacięcie. To bardziej pokrętna zabawa niż film z ambicjami.
Na pewno warto rzucić okiem, bo nie ma w nim ani minuty nudy. Cały czas coś się dzieje, a akcja sunie do przodu. Pozytywne wrażenia zaczynają się już od pierwszej minuty, bo „13 Sins” ma bardzo zacny początek, który od razu kieruje nas w stronę tego, jaki będzie cały film. Potem jest trochę śmiesznie, trochę strasznie, trochę nerwowo i trochę krwawo – proporcje udało się wymieszać jak należy. I warto dodać, że film nie balansuje na granicy zniesmaczenia, co momentami udawało się osiągnąć „Cheap Thrills”. Ostatecznie jednak ten drugi podobał mi się bardziej, bo wg mnie opowiedział więcej niż tylko pokrętną historię zakładu. A dla „13 Sins” 7/10.
(1708)
Podziel się tym artykułem: