Jakby to było napisać reckę zaraz po obejrzeniu filmu? Dosłownie sekundy potem. Filmu, którego recki nie chce się pisać, bo może obejrzałoby się coś następnego zamiast stukać w zasadzie w Grenlandię (bo słabo zaludniona :P). Może w końcu powstałaby ta mityczna, krótka recka?
Fabuła filmu wyglądała na bardzo ciekawą. Z gatunku tych intrygujących. „O, chętnie obejrzę, lubię filmy o kulisach powstawania kina”. Bo oto umiera legendarny Don LaFontaine (pamiętacie ten moment, to wtedy we wszystkich Wiadomościach mówili, że każdy go zna, a nikt nie kojarzy jego nazwiska), a po przejęcie schedy po nim staje kilkoro lektorów. Do wzięcia jest scheda po legendzie i jego legendarny, tytułowy „In a world…”, którym zaczął z offu setki trailerów. Wśród ubiegających się o tę fuchę jest inna legenda lektorki oraz jego córka. Dialect-coachka (jest jakiś polski odpowiednik? 😉 ostatnio Respondek we „Wkręconych” był konsultantem od gwary ślunskiej). Córka, którą wszyscy skazują na porażkę, bo przecież nie będzie baba zwiastunów zapowiadała.
No i przyznacie na pewno, że jest ciekawie, prawda? Niestety film nie jest tak porywający jak nadzieja na niego. Za bardzo festiwalowy, za mało… za mało normalny, dla popkornożrącego widza. Obyczajowe kino o rozterkach miłosnych głównych bohaterów, jakich setki przewija się przez kinowe i telewizyjne ekrany. Ciekawy jedynie dla tego lektorowego backgroundu.
Za mało spodziewanego sedna, za dużo obyczaju. Nie jest dobrze, gdy najciekawszymi momentami filmu są chwile odsłuchiwania zarejestrowanych „przy pomocy” Głosu nagrań na sekretarce telefonicznej. Z drugiej strony nie jest tak źle, żeby mówić o totalnej kiszce. Ot takie przeciętne 6/10 bez zrywów.
A przy okazji można sobie zobaczyć, dlaczego Geena Davis ostatnio nigdzie nie grywa. Strach pomyśleć co zrobi botoks z Hollywoodem za 20-30 lat.
(1691)
Podziel się tym artykułem: