Nie zasnąłbym, gdyby w kalendarzu była dzisiaj dziura – tak ładnie mi ostatnio idzie przynajmniej w tygodniu. Zawsze coś wrzucam. Więc wrzucam i dziś, choć padam, choć Asiek ostrzegała, że nikt tu nie wchodzi, bo co to za radocha czytać wpisy, w których ktoś narzeka na początku… Co ona tam wie, ledwo z dwieście tysięcy nakładu sprzedaje co dwa tygodnie ;P
Dzisiaj z Hongkongu przenosimy się na krótko do mojej ulubionej Korei Południowej i zatrzymujemy się na chwilę przy „Secretly and Greatly”, filmie, który w Korei odniósł duży sukces kasowy, a co za tym idzie warto było na niego rzucić okiem. Choć, co oczywiste, często jest tak, że nie zawsze sympatie koreańskich widzów idą w parze z moimi. A właściwie to rzadko tak jest.
Bohaterem jest tajny agent prosto z Korei Północnej, który udając wiejskiego głupka czeka u południowych sąsiadów na wezwanie do tajnej misji. Jest członkiem większego oddziału stworzonego przez Kim Dzong Ila do takiej właśnie uśpiono-agencyjnej działalności.
Typowe koreańskie kino, którego próżno szukać gdziekolwiek indziej na świecie, bo nic podobnego nigdzie nie kręcą. Ani to komplement, ani zarzut – ot stwierdzenie faktu. Takie karkołomne wydawać by się mogło hybrydy gatunkowe udają się tylko tam. Bo SaG to kino szpiegowskie, kino akcji, film młodzieżowy, głupia komedia i melodramat w jednym. Wyobrażacie sobie coś takiego nakręcone w Polsce?
Niewprawionym w takich filmach może to przeszkadzać, a i pewnie zaczną się doszukiwać w SaG logiki. Nie znalazłszy jej orzekną, że to bzdura, której nie warto oglądać. Ale pieprzyć będą bzdury – po prostu nie kumają tej specyficznej estetyki. Nie potrafią się zamyślić ponad głównego bohatera załatwiającego się na środku ulicy (no tę scenę mogli sobie akurat darować) i odkryć prawdziwego sedna historii. Tej filmowej południowokoreańskiej nostalgii za pokojowym zjednoczeniem obu Korei. Za przyjacielskim uściśnięciem sobie dłoni i konkluzją „tak, wszyscy coś mamy za uszami, ale jesteśmy jednym narodem, braćmi, nie kłócmy się już”.
Nie ma się więc co dziwić, że nie ma tu jednoznacznych bohaterów: dobrych i złych. Filmowi północnokoreańczycy, jeśli akurat nie są stuprocentowymi sadystami, są w tych filmach zwykle porządnymi gośćmi z sumieniem. I choć to bardziej myślenie życzeniowe niż stan faktyczny, zbytnie wyidealizowanie sytuacji, której przecież uścisk na misia nie załatwi, to nikt tutaj nie pokazuje palcem: ej, ten jest zły. Ani nie wybiela się i wywyższa, bo przecież nikt nie jest idealny. Ot specyfika południowokoreańskiego filmu.
A oprócz tego wszystkiego, jak zwykle schowanego w tle pod fabułą, miszmaszem gatunkowym i perfekcyjną realizacją, mamy tu wszystko, o czym wspomniałem już wyżej. Jeśli akcja to na krewi w garniturach, jeśli skakanie po ścianach to jak Spiderman, jeśli głupia komedia to spadanie ze schodów trzy razy dziennie w zielonym dresie, jeśli romantyzm to nieodwzajemniona i potajemna miłość do znajomej, nieśmiała miłość do sąsiadki zza drzwi, jeśli melodramat to tęsknota to za oddanym do adopcji dzieckiem maskowana dużym dekoltem, jeśli zaś kino młodzieżowe to piękni, młodzi i wysportowani chłopcy w głównych rolach i duże oczy i grzywki. To wszystko tutaj jest, bo to Korea i tutaj tak robi się filmy.
7/10, bo potrafią lepiej.
(1685)