Ślepy traf [Runner Runner]
Nie mam pojęcia, dlaczego powstają takie filmy. Tzn. mam, wytłumaczył to sam Ben Affleck do spółki z Mattem Damonem w „Good Will Hunting” „Jay and Silent Bob Strike Back”. Kręć na zmianę: jeden film ambitny, jeden rozrywkowy, jeden ambitny… U Afflecka po „Operacji: Argo„ przyszedł czas na film rozrywkowy, no i walnął to coś. Na domiar złego wyprodukowane przez Leonardo Di Caprio. Może z zemsty za takie filmu my nie dają Oscarów?
Film rozrywkowy nie od razu musi oznaczać porażkę. Każdy z nas zna od groma filmów rozrywkowych, na których dobrze się bawił. Świat byłby smutny, gdyby powstawały same ambitne filmy. Na tym jednak nikt dobrze nie będzie się bawił i dziwi, że Afflecka zawiodła niezła do tej pory intuicja.
Bohater RR (nie mylić z Brygadą) zostaje oskubany podczas pokera w sieci. Rusza więc na Gwatemalę, by poskarżyć się właścicielowi strony, legendzie internetowego hazardu. Właściciel zauważa w nim potencjał i proponuje współpracę. Nie mija dużo czasu, gdy współpracę naszemu studenciakowi proponuje też FBI.
Wystarczyłoby w zasadzie napisać, że to pojedynek aktorski Justina Timberlake’a i Bena Afflecka, żeby było wiadomo o co chodzi. Filmowi brakuje wszystkiego. Nie ma żadnego napięcia, emocji, ciekawej historii – nawet Gemma Artreton wygląda tu brzydko. Miałem wrażenie, że oglądam półtoragodzinny treatment filmu i to było męczące. 4/10
***
Saving Mr. Banks
Każdego roku powstaje przynajmniej kilkanaście tzw. oskarowych filmów. Niektórym z nich wydaje się, że wystarczy, że są oskarowymi filmami i już wszyscy będą padać przed nimi na kolana. Otóż jest to błędne przeświadczenie, a SMB potwierdza tę tezę.
Historia jest bardzo fajna. Oto Walt Disney proponuje (znów, bo poluje od lat) autorce przygód Mary Poppins kinową ekranizację jej dzieł. Ona akurat ma kłopoty finansowe i w końcu się łamie. Przylatuje do Los Angeles, by nadzorować prace nad powstawaniem filmu.
Całość miesza się z flashbackami pijanego Colina Farrella, które ostatecznie tłumaczą tytuł filmu. Filmu, który ma swoje dobre momenty, ale których to momentów jest zdecydowanie za mało i w zasadzie ograniczają się do scen przekomarzania się ze scenarzystami. Świetna jest tu Emma Thompson, a Tom Hanks przeciętny. Zawiedzie się też ten, kto spodziewałby się „filmu o Walcie Disneyu”, bo to nie jest taki film. Co przy okazji nie przeszkadza mu być laurką na jego temat, bo przecież przez studio Disneya został wyprodukowany.
Za długo, za smętnie – całkowicie przeciętnie. 6/10
***
Stażyści [The Internship]
A skoro o kinie sponsorowanym to nie sposób ominąć „Stażystów”, którzy tworzą Google’owi taką laurkę, że aż mdli od kolorów płynących z ekranu. Na szczęście nie jest to totalna propaganda i przy odrobieni dobrej woli spokojnie można sobie wytłumaczyć, że nie ma o co kruszyć kopii, bo przecież skoro film dzieje się w centrali Google’a to trudno, żeby unikali zupełnie jego produktów.
Dwóch facetów po czterdziestce (jakoś tak) dostaje w pracy wilczy bilet. A że nie potrafią nic więcej niż tylko gadać, to snują czarną wizję przyszłości. I tutaj pojawia się kolorowe logo Google, które daje im szansę na nowe życie. Muszą tylko przejść trudny staż, a praca będzie czekać na nich otworem. I to wcale nie tym tylnym.
Typowa komedia duetu Owen Wilson & Vince Vaughn. Całkiem przyzwoita zarówno w jakości, jak i w treści. Lepiej będą się na niej bawić osoby zaznajomione z Internetem, czyli praktycznie każdy. W dwie godziny poznamy każdy możliwy produkt Google’a, a nasi bohaterowie zadbają o to, żeby opowiedzieć o nim z humorem. Raz mniejszym, a innym razem większym.
Powodów do wielkiego śmiechu może za dużo tu nie ma, ale Amerykanie bez dwóch zdań potrafiliby zrobić bardziej żenujący film o wielkiej korporacji, która dała na niego kasę. 6/10 i dodatkowa refleksja, że byłoby spokojnie 7, gdybym nie oglądał go akurat w towarzystwie dużo lepszych filmów. Nie, nie tych co wyżej 😛
***
Carrie [2013]
No to może skoro wspomniałem o tych „dużo lepszych filmach”, to warto do nich przejść? Dobrze. Przejdę do filmu, który okazał się bardzo fajny zupełnie niespodziewanie. Bo spodziewałem się klapy od sedesu. Zresztą takie oczekiwania towarzyszą większości z nas, gdy mowa o remake’ach.
Choć do końca trudno tu mówić o remake’u, bo to po prostu kolejna ekranizacja książki (trzecia, jak okazało się po krótkiej rozmowie na Q-Fejsie) Stephena Kinga. Oto Carrie White dostaje swój pierwszy w życiu okres. Koleżanki się z niej śmieją, rzucają w nią podpaskami – ogólnie nie pomaga to w niczym i tak już skrytej i zahukanej dziewczynie. Dziewczynie, której największym problemem jest matka – religijna fanatyczka.
To film dwóch aktorek. Julianne Moore jako matka jest rewelacyjna i jeśli miałbym jej dać Oscara to dałbym, a Chloë Grace Moretz wygląda tu po prostu ślicznie. Trochę to nie pasuje do roli, ale co poradzić, taki urok amerykańskich filmów młodzieżowych o brzydulach. Akurat tutaj nie mam nic przeciwko, bo na Chloë przyjemnie popatrzeć nawet, gdy stara się być brzydka.
Cała reszta to złokonieczne tło bez szans na zrobienie kariery podobnej do grającego tło u De Palmy Johna Travolty. Muszą być, bo są ważni dla fabuły i tyle. Fabuła nie zaskakuje, bo jest znana (hehe), ale całość zrealizowana została naprawdę sprawnie i seans jest przyjemnością (no wiecie, o co mi chodzi). To zaskakująco bardzo porządne mainstreamowe kino grozy i kolejny przykład po „Evil Dead„, że remake wcale nie musi oznaczać zła wcielonego. 8/10
(1661)
Podziel się tym artykułem: