Filmowy rok 2014 uważam za rozpoczęty! A rozpocząłem go dwoma seansami – powtórkowym „Rushem„ (dalej świetny) i premierowo-tytułowym „Kamerdynerem” (świetny wcale). Nowy film Lee Danielsa okazał się dokładnie taki, jak sądziłem po zwiastunie, więc trudno mówić o zawodzie, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że nie liczyłem na to, że mnie zaskoczy. W końcu reżyser podjął tu w zasadzie dwa moje ulubione tematy filmowe: Afrykę (poniekąd) i historię, która rozgrywa się latami ukazując zmiany, jakie zaszły w życiu bohaterów.
Nietrudno zauważyć, że ostatni rok przyniósł wzrost zainteresowania kina nieco przemilczanym w poprzednich latach tematem niewolnictwa. W erze, w której słowo „nigger” stało się obelgą sto razy gorszą niż „fuck” pomijano milczeniem ten trudny temat z historii Stanów Zjednoczonych, bądź wspominano o nim mimochodem. Wraz z sukcesem „Służących„ i „Django„ niewolnictwo/walka o prawa afroamerykańskich obywateli wróciły do filmowych łask. Dość powiedzieć, że spore szanse na ubieganie się o tegorocznego Oscara mają nie tylko „Kamerdyner” (choć gdyby to ode mnie zależało, to nominowałbym co najwyżej kogoś w roli drugoplanowej), ale i „12 Years a Slave” (uroczy polski tytuł: „Zniewolony. 12 Years a Slave”), czy „Mandela: Long Walk to Freedom”. A przecież oprócz nich wymienić można jeszcze m.in. przeciętny „42”.
Jednak póki co nadmiar nie przemienia się w jakość. Przede mną co prawda ww. „Zniewolony”, ale i po nim nie mam dużych oczekiwań. A jeśli chodzi o „Kamerdynera” to jest to film absolutnie przeciętny i przypominający sztampową laurkę na zadany temat. Temat skrobnięty dość powierzchownie, jakby dwóch godzin było za mało na ogarnięcie okresu rządu kilku amerykańskich prezydentów i ich spojrzenia na sprawy segregacji rasowej. Ale przecież pokazał „Forrest Gump„, że da się w dwugodzinnym filmie stworzyć fascynującego bryka z amerykańskiej historii, więc trudno „Kamerdynera” bronić za krótkim (choć i tak długim) metrażem. Trudno też w ten sposób bronić pomijania ważnych dla filmu kwestii, które zostały tu przemilczane – nasz bohater po osiągnięciu wieku dojrzałego pakuje się i odchodzi z plantacji. Tak po prostu? Bez problemu? No proszę, wytłumaczcie dlaczego? Przecież oni tam mieli tak okropnie i ten plantator był takim sadystą…
W przeciwieństwie do „Służących”, „Kamerdyner” opowiada nam prawdziwą historię. Historię kamerdynera, który przez dziesięciolecia usługiwał kolejnym amerykańskim prezydentom. Poznajemy jego losy od najmłodszych lat na plantacji bawełny aż po wiek starczy. Fabuła zbudowana jest tu na zasadzie kontrastu, a jej główną osią jest spór na postawy życiowe pomiędzy ojcem, tytułowym kamerdynerem, a synem żywo zaangażowanym w walkę przeciwko segregacji rasowej. Wszystko brzmi więcej niż dobrze, niestety nie udało się z tego stworzyć filmu więcej niż przeciętnego. Filmu, który „Służące” zostawiają daleko w tyle.
„Kamerdyner” przede wszystkim jest banalny. Przez większość czasu miałem wrażenie, że film powinien raczej nazywać się „Historia segregacji rasowej dla debili”, a tej banalności nie udało się zamaskować serwowanymi nam ekranowymi porcjami wzruszenia i patosu. Być może właśnie w taki sposób trzeba mówić do współczesnej amerykańskiej widowni, żeby zrozumiała co ogląda, a każde pojawienie się w filmie słowa „nigger” kwitować stosownym komentarzem o tym, jakie to słowo jest be. Jeśli tak to film z pewnością spełnia swój cel, ale to jeszcze nie powód, by go chwalić. Szczególnie że to typowa amerykańska propagandówka z góry założoną tezą. Jakich wiele kręci się tam każdego roku niezależnie od podejmowanego tematu (segregacja rasowa jest be, narkotyki są be, przemoc domowa jest be itd.). Porównując „Kamerdynera” do poprzedniego filmu Danielsa „Precious” widać ogromną różnicę między kinem sztampowym, a kinem odważnym, surowym i przez to prawdziwym – trudno uwierzyć, że obydwa filmy wyszły spod kamery tego samego reżysera.
Nie ma się co dziwić, że ważny dla Ameryki temat zgromadził przed kamerami całą plejadę aktorów, z których niektórzy najwyraźniej udział w tym filmie uznali za coś na obraz i podobieństwo charytatywnego koncertu. Patrzcie, to ja, nieumalowana Mariah Carey zostawiam swój ślad w walce z segregacją rasową! Niektórzy z nich byli w filmie za krótko (Vanessa Redgrave, Jane Fonda, Terrence Howard… tych wymieniać można by długo, bo i było ich sporo, a czasu na zagranie czegokolwiek nie mieli prawie wcale; albo dostali słabo napisane role – Howard), a inni zdecydowanie za długo. Na pewno największą pomyłką castingową było obsadzenie w roli żony kamerdynera Opry Winfrey, która źle wygląda i źle gra. Kiedy widzimy ją po raz pierwszy na naszej twarzy pojawia się uśmieszek zakłopotania. Oto nasz bohater, wciąż jeszcze młody, ale już wiodący życie z amerykańskiego snu, wraca z pracy do domu, a tam czeka na niego, pardon, stara baba. Też mi sukces…
Sprawdzili się za to aktorzy grający kolejnych prezydentów USA. Z małym wyjątkiem Jamesa Marsdena. Och, muszą oni w tej Ameryce kochać tego Kennedy’ego i tę Jackie. JFK jako jedyny z prezydentów pojawił się tu bez specjalnej charakteryzacji i trudno tłumaczyć to inaczej niż miłość do prezydenta. Bo choć podobno JFK był przystojny (nie znam się), to jednak piękny i młody jak Marsden raczej nie – aktor w ogóle nie przypominał Kennedy’ego, no i charyzmy nie miał żadnej. Podobnie Minka Kelly jako Jackie. Tutaj chyba nawet sami twórcy doszli do wniosku, że jest zbyt piękna i młoda, bo inaczej niż z profilu i daleka jej nie filmowali. Pozostali panowie: Williams, Cussack, Schreiber i przede wszystkim Rickman – bez zarzutu. Najjaśniejsze elementy tego filmu, który np. taki Whitaker od początku do końca zagrał jedną miną. Swoją, pasującą nawet do sytuacji, ale jedną.
Powierzchownie, sztampowo i banalnie – dopiero ostatnie minuty mnie wciągnęły i to jedyny plus tego przeciętnego filmu. 6/10
(1648)