Drugi jak dla mnie najlepszy film, jaki widziałem na WFF-ie. Zaraz po „Big Bad Wolves„.
Wraz z bohaterami „Wiru” przenosimy się do okresu tuż po zakończeniu wojny w byłej Jugosławii. Choć muszę przyznać, że gdyby nie jedna z postaci – cierpiący na zaburzenia psychiczne spowodowane wojenną traumą weteran – to historia opowiedziana przez „Wir” jest raczej uniwersalna i równie dobrze można ją umiejscowić w czasach nam bliższych.
Tak czy siak. Długi wstęp wprowadza nas do tych burzliwych czasów ogromnej inflacji i próby poradzenia sobie ze świeżymi ranami, po czym od razu poznajemy trzech kumpli z dzieciństwa – ww. weterana, skinheada oraz gangstera, który – jak wieść gminna niesie – jest nieśmiertelny. Ich trzy historie przeplatają się ze sobą w trzech filmowych opowieściach.
Skinhead próbuje odzyskać dawną miłość, gangsterowi ciągle coś staje na drodze, by mógł uwolnić się od gangsterki, weteran zaś próbuje uwolnić się od traumatycznych przeżyć z wojny.
Fajny przykład na film, który z każdą minutą robi się coraz lepszy. Jeszcze pierwsza opowieść lekko mnie zanudziła, bo jej sens był lekko rozmyty pomiędzy obserwowaniem środowiska skinheadów ich spotkań i zachowań. Już od drugiej wszystko zaczęło się zazębiać prowadząc do mocnego i momentami wstrząsającego finału.
Jest w „Wirze” wszystko, co do szczęścia potrzebne. Zmyślnie opowiedziana historia, kupa emocji, fajne i na miejscu – choć zapewne nie za gruby hajs – efekty specjalne, miejscami ogromna dynamika (kapitalna scenka, w której do wody wpada jedna dziewczyna, a w tej samej chwili na ratunek wskakuje jej chłopak), no i sporo poczucia humoru („Masz 10 sekund – namaluj mi konia!” :D). Film udowadnia, że jest w eks-jugosłowiańskim kinie coś takiego, czego nikomu innemu nie udało się do tej pory podrobić. 8/10
(1611)