Wszyscy już? No to teraz ja.
Choć tak w zasadzie nie mam nic nowego do dodania w kwestii „Breaking Bad” – wszystko już napisałem i nic w najważniejszych kwestiach się nie zmieniło. Finałowy półsezon uważam za genialną telewizję, finałowy odcinek za znakomite zwieńczenie serialu, a wraz z BB umiera według mnie pewien okres świetności seriali w ogóle, który – wciąż się boję – nie powtórzy się już prędko.
Nie było w finałowym odcinku niczego co by zawiodło. Serial nie pozostawił nas z milionem pytań wzorem „Losta”, a wszystkie najważniejsze wątki zostały rozwiązane w sposób więcej niż satysfakcjonujący. Walter pozamiatał wszystko co nabroił i mógł z godnością odejść do Krainy Wiecznej Chemii. Może i nie zasłużył tam na łóżko z pościelą wysadzaną złotem (Au) ani platyną (Pt), a raczej ołowiem (Pb), ale nie potrafię go do końca potępiać. Nie tylko ze względu na finałowe wyznanie, które w końcu przeszło mu przez chore na przez raka gardło – że robił to wszystko dla siebie. I dla swojego ego, które przez lata zamknięte w chemicznej sali liceum wyło do rzeczy większych i ważniejszych niż licealiści mający w dupie chemiczne reakcje.
Wszelkie próby rozprawiania o Walterze wcześniej czy później i tak skończą się kłótnią, bo choćbyśmy chcieli, to nie ma jednego obowiązującego schematu moralności i każdy ocenić go może tylko według siebie. Dla jednych Heisenberg z rękami brudnymi krwią pewnie tysięcy uzależnionych od jego mety narkomanów zasługuje na wszystko co najgorsze. Drudzy będą się starali dostrzec to, że Walter został po prostu ofiarą konkretnej sytuacji. Do której sam doprowadził, owszem, ale jednak ofiarą. W zasadzie nie potrzeba było dużo, żeby wszystko naprawić zanim zaszło za daleko. Może miłości Skylar, może tego, żeby Hank choć raz potraktował go poważnie? Choć wszyscy najbliżsi Walta teraz są świętsi od papieża, to również z ich powodu skończył tak jak skończył.
I chyba w ogóle to jest… było największą wartością „Breaking Bad” – jego bohaterowie, o których można by teraz rozprawiać długo, o ile nie w nieskończoność. Każda z pierwszo i drugoplanowych postaci potrafiła wywołać w widzu emocje. Wystarczy teraz rzucić hasło „Marie”, „Todd” czy „Junior” i o każdym z nich można długo pogadać. Bo nie byli tylko imionami na kartkach scenariusza.
Finał zwieńczył znakomity półsezon (podkreślam to, gdyż osobiście uważam, że środkowe sezony takie znakomite nie były i jednak od czasu do czasu serwowały nam to, czego w serialach nie lubimy – zapełniacze; gdyby 3., 4. i pierwszą połowę 5. sezonu połączyć w jeden to myślę, że wyszedłby serial w całości genialny). Zrobił to w ten sam sposób, dzięki któremu ów półsezon był znakomity – przez konsekwentne poprowadzenie całej fabuły. Raczej nikt z widzów nie przeżył w finale żadnego zaskoczenia, bo nie o to tutaj chodziło. Opowiadana historia dotarła do punktu kulminacyjnego i wymagało ją po prostu zakończyć. Po prostu i aż. Bo emocje można dostarczyć także i bez sensacyjnej konkluzji, że mordercą jest lokaj. „Breaking Bad” był serialem o czymś innym.
Finał nie zawiódł nie tylko w sprawach najważniejszych, ale i w detalach, które można sobie teraz wydłubywać i nimi się cieszyć. Mnie osobiście najbardziej urzekła ścieżka dźwiękowa z chyba najbardziej dopasowanymi kawałkami ever w historii seriali. „I guess I got what I deserved (…). The special love I had for you, my baby blue”? Bardziej się już nie da. Było też mrugnięcie okiem tylko do mnie, takie osobiste i oczywiście zupełnie przypadkowe. Miałem kiedyś dawno temu na kompie dziesiątki tysięcy plików karaoke z kawałkami przeróżnymi. Najbardziej z nich podobał mi się do śpiewania ( 😉 ) jakiś westernowy kawałek, którego nigdy wcześniej nie słyszałem ani do dziś nie wiem, kto go w oryginale wykonywał (no właśnie sprawdziłem). Nie było linii melodycznej, więc musiałem domyślać się jak to śpiewać, a sprawdzać mi się nie chciało (było to w czasach przedjutubowych). „El Paso”, bo o nim mowa, zabrzmiał w finałowym odcinku BB i nawet oddał swój kawałek zanagramowanemu tytułowi finałowego odcinka.
Ze sceny telewizyjnej najlepiej zejść niepokonanym. Mało który serial potrafi tak pożegnać się z widzami. „Breaking Bad” się to udało.
PS. Pisałem wczoraj na Q-Fejsie, napiszę dzisiaj i tutaj: jakże niewiele brakło do zakończenia, jakie wydumałem ze dwa lata temu. W moim finale martwy Walt wpadał do gotującej się mety i w efekcie tego finalny towar miał kolor czerwony zamiast niebieskiego. Było tak bliziutko, gdy Walt zostawił krwawy ślad na beczce…
PS2. Raczej nie zamierzam oglądać „Better Call Saul”.
Podziel się tym artykułem: