W oczekiwaniu na seans „Pacific Rim” zapodałem sobie głośną szwedzką produkcję o wiele mówiącym tytule „Call Girl”. Trochę naginam rzeczywistość, bo na seans czekam teraz, a CG oglądałem wczoraj, ale że dobrze takie zdanie wstępu zabrzmiało…
Produkcja owa była głośna z powodu miniskandalu, jaki wywołała (a może to i maxiskandal był, nie siedzę w Szwecji i nie znam dokładnych proporcji). Reżyserowi groziło ciąganie po sądach za obrazę dobrego imienia śp. premiera Olofa Palmego, ale skończyło się zdaje się tylko na małych cięciach w finalnej wersji filmu. Mimo tych cięć, cały film i tak jest wystarczająco skandalizujący (przynajmniej dla Szwedów), bo opowiada opartą na faktach historię obyczajowego skandalu, w jaki w połowie lat 70 wplątani byli członkowie ówczesnego rządu, którzy korzystali z usług prostytutek. I co prawda nielegalne to nie było, ale budziło niepokój, gdyż ułatwiało m.in. wyciąganie od nich informacji przez wywiady obcych państw, w tym… I tu uśmiecham się na wspomnienie niespodziewanego polskiego akcentu.
I choć Palmemu nigdy nie udowodniono, że osobiście brał udział w tych niecnych wydarzeniach, to film debiutującego na dużym ekranie Mikaela Marcimaina nie pozostawia wątpliwości, na kogo reżyser chciałby wskazać palcem. Sam reżyser tłumaczy, że to tylko taka metafora, a równocześnie rozpoczyna film od migawek z telewizyjnym talk show, w którym premier rozmawia z nienazwaną z imienia i nazwiska gwiazdą amerykańskiego filmu. Oryginał TUTAJ jak ktoś ma ochotę.
Zostawmy skandal na boku i zajmijmy się główną bohaterką filmu, 14-letnią Iris. Sprawiająca kłopoty wychowawcze dziewczyna trafia do ośrodka dla trudnej młodzieży gdzieś pod Sztokholmem. Zamiast się tam wychowywać, szybko odkrywa, że niektóre z współlokatorek wieczorami uciekają ze swoich pokoików i jeżdżą do miasta. Postanawia do nich dołączyć, a stąd już tylko krok do trafienia pod skrzydła niejakiej Dagmar (matka Anakina Skywalkera swoją drogą) – luksusowej burdelmamy, która zarabia na życie ustawianiem ładnych dziewczyn z wpływowymi mężczyznami. Ładna 14-latka szybko znajduje swoich amatorów…
Nie mam żadnych wątpliwości, że do pełnej radości z „Call Girl” trzeba być Szwedem i znać tamtejsze realia połowy lat 70. Łatwiej wtedy wyłapać wszystkie smaczki, rozpoznać osoby, o których opowiada film i w ogóle tak zwyczajnie ogarnąć się w temacie. Sam film nie za bardzo pomaga w utrzymaniu się przed ekranem (snuje się powoli, choć intrygująco) i początkowo myślałem, że ponad dwugodzinny seans to o godzinę za dużo, ale szybko i bezboleśnie okazało się, że z zaciekawieniem śledzę fabułę i współczuję dziewczynie, która nie miała żadnym szans w cynicznym świecie wielkiej polityki i żądzy obleśnych starych dziadów odspawanych na chwilę od stołka. Z każdą minutą film był coraz lepszy i nie pozostało już nic innego jak tylko podziwianie tego debiutanckiego dzieła. Bardzo zgrabnego obyczajowego thrillera z intrygą dziejącą się na kilku równoległych płaszczyznach.
A podziwiać jest co, bo jeśli chodzi o oddanie charakterystycznego ducha epoki to jest to takie trochę szwedzkie „Boogie Nights”. Film w ogóle sprawia wrażenie jak gdyby został nakręcony w połowie lat siedemdziesiątych i ze sporym pietyzmem zadbano o to, by nic nie psuło tego wrażenia. Cała ekipa stanęła na wysokości zadania, a wisienką na torcie są tutaj chłodne zdjęcia Hoyte’a Van Hoytemy (nie wiem, jak to odmienić ), czyli jak szybko i bezbłędnie można w CG wyłapać, pana odpowiedzialnego za zdjęcia do „Let the Right One In„ czy do „Tinker Tailor Soldier Spy„.
No i jest tutaj też naprawdę dużo nagiego ciałka, choć nie na każde koniecznie chce się popatrzeć 😉 8/10
(1559)