×

Hannibal poćwiartowany na kawałki, czyli serial

Przerywamy przerwę ( 😉 ), która trwa na Q-Blogu już zdecydowanie za długo, by nadać specjalny komunikat. Przy okazji przypominamy, że życie toczy się znacznie częściej na Q-Fejsie, a jednocześnie tłumaczymy się, że przerwa nie jest spowodowana lenistwem Q, a raczej brakiem czasu na cokolwiek. To drobna odmiana, bo dotychczas większość tego co złe należałoby zrzucić na barki lenistwa Q. Na zapracowanie nie ma jednak co narzekać, bo to lepsze niż bezczynność, szkoda tylko, że mi częstotliwość oglądania filmów drastycznie spadła w porównania z początkiem roku i, co gorsza, ilekroć się za coś ostatnio zabieram to wymiękam po pół godzinie. No ale ja nie o tym miałem pisać.

Do premiery serialowego „Hannibala” zostało jeszcze kilka dni, ale ja miałem już okazję dzięki uprzejmości AXN (serial trafi na jego antenę bardzo szybko po amerykańskiej premierze, czyli jakieś 5 dni później 10 kwietnia w Miesięcznicę) i ich materiałom promocyjnym zapoznać się z pierwszymi dwoma odcinkami. I…

O Hannibalu Lecterze powiedziano już chyba wszystko. Jak na ironię, bo przecież na łamach powieści Thomasa Harrisa, który go stworzył, pojawiał się na początku rzadko. Kierował na właściwą drogę najpierw Willa Grahama, a potem Clarice Starling i znikał w mrokach swojej celi, z której „żywego go nie wypuszczą”. Gdzieś między wierszami poznawaliśmy urywki jego biografii, ale – jak wszystko – bardziej fascynował taki niedopowiedziany. Skazany na standardowo wrednego naczelnika więzienia oraz na ograniczenie w parometrowej klitce z zimnego kamienia, zmuszony był tłumić swoją pasję do jedzenia i sztuki wyższej. Mimo to udawało mu się zachować tę dziwną godność, jaką tylko seryjny morderca kanibal może mieć. A gdy trzeba było, wciąż potrafił zabijać. Wystarczyło pozwolić mu mówić, a rano jego kompan z sąsiedniej celi już nie oddychał.

Wszystko zmieniło się wraz z Anthonym Hopkinsem, który brawurowo zagrał Lectera w wybitnym filmie Jonathana Demmego – Milczenie owiec. Mam do tego filmu stosunek bardzo osobisty, bo to jeden z 5, może 10 moich ulubionych filmów. Dużo lepszy od słabej, moim zdaniem, książki (w ogóle uważam, że Harris napisał tylko jedną dobrą powieść „o Hannibalu Lecterze” – „Czerwonego smoka”) wywindował Lectera na bohatera masowej wyobraźni, Dextera swoich czasów. Bezwzględnego mordercę, który fascynował i którego chyba fajnie byłoby mieć za znajomego. Stojącego w bezruchu z włosami zaczesanymi do góry faceta, którego mina mówiła: „nie możecie mnie tu zamknąć, siedzę tutaj, ale jestem gdzie indziej i nic z tym nie zrobicie”.

Ta fascynacja musiała kiedyś wybuchnąć i tak też się stało. Poznaliśmy dalszy ciąg losów kanibala, powtórzyliśmy sobie po raz drugi „Czerwonego smoka” (pierwszy raz porwał się na niego Michael Mann i stworzył film, który niesłusznie okupuje niskie półki popularności, które zainteresowanie Lecterem na szczęście odkurza co jakiś czas), a w końcu cofnęliśmy się do jego młodości, przebąkiwanej zaledwie u Harrisa. Poznaliśmy go przed, poznaliśmy go potem, poznaliśmy go na wylot. Przestał fascynować, jak ten facet w prostej koszulce zagrzebany gdzieś w lochach Baltimore – Lecter ewoluował w maszynkę do zarabiania pieniędzy. Skoro ludzie go lubią, to dajmy im go.

Z tego też punktu widzenia wychodzą zdaje się twórcy serialu, bo nic nowego – poza fascynującą postać – nie są już w stanie dać. W serialowym „Hannibalu” widzę też próbę znalezienia nowej formuły na wciśnięcie telewidzom wyświechtanego do granic możliwości serialowego procedurala. Rozwiązywane odcinek po odcinku sprawy zarzuciły biednego widza lawiną bez końca, aż miał dość. Nieważne, że amerykańscy twórcy doszli w produkowaniu kolejnych seriali do perfekcji, bez trudu potrafiąc wypluć więcej i więcej dziwnych spraw – nawet tort jedzony w kółko szybko się znudzi. Trzeba było szukać czegoś starego/nowego i w tym miejscu pojawia się właśnie „Hannibal”. Pod płaszczykiem serialu o Hannibalu Lecterze (interesujący temat mimo wszystko) daje nam – póki co, w końcu tylko dwa odcinki widziałem – stary, dobry(?) procedural z obowiązkowymi wstawkami z kostnicy, w której dowcipy opowiadają patolodzy.

„Hannibal”, podobnie do Bates Motel, przenosi tytułowego bohatera w czasy obecne. Fabularnie natomiast jesteśmy przed wydarzeniami z „Czerwonego smoka”, akurat w momencie schwytania Garretta Jacoba Hobbsa, o którym w Smoku się wspomina. Obdarzony wyjątkową empatią analityk Will Graham zostaje włączony do śledztwa w sprawie mordującego kobiety seryjnego mordercy. Jako że nasz Will ma spore problemy ze sobą, szybko ląduje na kozetce u wziętego baltimorskiego psychiatry, dra Hannibala Lectera. Razem tworzą team, który może stać się postrachem wszystkich przestępców. Jeśli tylko Will poradzi sobie sam ze sobą, no i nie zorientuje się, że jego partnerem jest kanibal. Że się zorientuje – wiadomo. Kiedy? Wszystko wskazuje na to, że wcześniej rozwiążą kilkanaście pokręconych – żeby było atrakcyjnie – spraw. Oczywiście jedna sprawa na odcinek.

Największym plusem „Hannibala” jest jego realizacja. Serial oferuje wszystko co tylko dobrego wizualnie może zaproponować telewizja. Patrzy się na niego wyjątkowo przyjemnie i złego słowa nie można powiedzieć o tej warstwie. Krew sika odważnymi jak na ogólnodostępną telewizję fontannami i tylko nagości chyba się nie doczekamy. A przynajmniej żywej takiej i ciepłej. Jednak krew i nagość są tutaj tylko miło widzianymi dodatkami do całej reszty i nie przysłaniają głównego wątku serialu, czyli specyficznych więzi, jakie zaczynają łączyć niestałego emocjonalnie Grahama i opanowanego do bólu Lectera. Psychologiczne dysputy o ludzkiej naturze zajmują tu sporo czasu, choć w ostatecznym rozrachunku najważniejsze jest śledztwo. Najpierw w sprawie Hobbsa, potem w sprawie tajemniczego hodowcy grzybów.

Wbrew tytułowi, głównym bohaterem serialu nie jest Lecter. Podobnie jak w „Czerwonym smoku”, większość czasu ekranowego przeznaczona jest dla Grahama. To on wczuwając się w umysł mordercy katuje się psychicznie na miejscach zbrodni morderczymi wizjami i to on potem poci się nocą w kołdrę. Jest z tym wszystkim sam (zniknęła gdzieś jego książkowa żona, zniknął i syn), a ukojenie próbuje znaleźć w opiece nad bezpańskimi psami, które przygarnia (jeden z recenzentów widział w psie Winstonie nawiązanie do… „Sherlocka Holmesa”, ale zbyt bogatą wyobraźnię miał; wydaje mi się, że nie tylko nie jest to nawiązanie (tego jestem pewny), ale co więcej czuję, że psi watek zostanie szybko porzucony, bo absolutnie niczemu nie służy). Nie spodziewa się, że jego druhem stanie się Lecter, który póki co pojawia się raz na jakiś czas nienagannie ubrany, krojąc dwuznacznie wyglądające kawałki mięsa i polewając je obowiązkowo rubinowoczerwonym sosem. No i słuchając „Wariacji Goldbergowskich”, bo jakże by inaczej.

Od pierwszych wzmianek o serialowym „Hannibalu” jednym z najważniejszych pytań, jakie się pojawiały było to, o Madsa Mikkelsena i o to, jak poradzi sobie w roli Hannibala Lectera. Osobiście jestem zdania (może to moje subiektywne klapki na oczach po „Milczeniu owiec”), że jedynym prawdziwym Lecterem jest Hopkins i nie ma większego sensu pytać, jak sobie radzą inni aktorzy w tej roli. Nawet jeśli radzą sobie dobrze – jak i Mads – to i tak wzorca nie prześcigną. Widać też, że Mads lekcję z Hopkinsa odrobił i przez większość ekranowego czasu stoi w bezruchu, bacznie przyglądając się kontrrozmówcom. Gra przenikliwym spojrzeniem, które potrafi wywołać ciarki i nie ma większej wątpliwości, że to odpowiedni facet do tej roli.

Takiego braku wątpliwości nie mam już w przypadku Hugh Dancy’ego, który z jednej strony mi nie przeszkadza, a z drugiej już tak. Ale może to nie wina aktora, a tylko napisanego dla niego scenariusza? Być może tak właśnie jest i przy tym pozostańmy. Poza Lecterem i Grahamem dla reszty obsady pozostało już tylko tło i nie ma sensu się w nie wgryzać. Warto jedynie wspomnieć o dwóch zmianach w stosunku do książek Harrisa. Jack Crawford w „Hannibalu” jest czarnoskóry (Laurence Fishburne) i trudno mi cokolwiek powiedzieć o tej zmianie, bo w zasadzie nie robi żadnej różnicy (to po co zmieniać…). Jeśli coś przeszkadza mi w Crawfordzie to fakt, że scenarzyści na siłę spróbowali mu dopisać parę „fajnych” tekstów, które nijak do opanowanego szefa Sekcji Behawioralnej nie pasują. Rzuca jakieś pseudośmieszne teksty, które są wg mnie zupełnie nie na miejscu. Druga zmiana jest już wyraźniejsza. Oto oślizgły, pozbawiony skrupułów i moralności dziennikarzyna z Tattlera Freddie Lounds zamienił się z obleśnego Philipa Seymoura Hoffmana (ewentualnie ze Stephena Langa, ale Hoffman jednak był wyraźniejszy) w… atrakcyjnego rudzielca płci żeńskiej (Lara Jean Chorostecki). Dość dziwna to zmiana z gatunku sztuka dla sztuki, bo nie dość, że trudno pojąć po co tak zmieniać, to jeszcze nasz Lounds jest teraz tak rzucającą się w oczy postacią (burza rudych, kręconych włosów, no i generalnie atrakcyjna babka), że siłą rzeczy musi jej to utrudniać pracę goniącego za sensacją dziennikarza, który raczej powinien wtapiać się w tło i nie pozostawać zapamiętanym zamiast rzucać się w oczy z kilometra. No i nie gubić kręconych rudych włosów, gdzie popadnie.

Się rozpisałem… Podsumowując. Wydarzeniem sezonu „Hannibal” raczej nie będzie. Ogląda się go sympatycznie i rzucić okiem warto, żeby samemu się przekonać czy chce się w to dalej brnąć. Nie oferuje jednak wiele więcej niż każdy inny procedural. Na domiar złego w obydwu odcinkach naprawdę ciekawa z początku sprawa, zyskuje w zasadzie błyskawiczny finał, który zaskakuje prędkością rozwiązania. Zbudowane napięcie zdecydowanie za szybko znajduje ujście w postaci rozwiązania sprawy. Serial ma tę przewagę nad innymi, że jego bohaterami są postaci znane, przerobione już nie raz i budzące naturalną ciekawość co u nich. Ale to przewaga chwilowa, bo siłą rzeczy szybko wyjdzie na wierzch, że o Lecterze powiedziano już wszystko i trzeba szukać kolejnych wabików na widza. A boję się, że więcej niż podobne procedurale nie jest w stanie zaoferować.

PS. Choć tak zerkam do notki prasowej i znalazłem coś, co mnie zainteresowało i daje nadzieję: Jedyną osobą, która bliżej poznaje umysł Hannibala jest dorównująca mu inteligencją i biegłością w psychologicznej manipulacji dr Bedelia Du Maurier (w tej roli Gillian Anderson znana m.in. z serialu Z archiwum X). Jako osobista psychoterapeutka, próbuje rozwiązać zagadkę jego mrocznej psychiki. 

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004