×

Dlaczego wolę Lockout od Lincolna

Obejrzałem wczoraj dwa wymienione w tytule wpisu filmy na L. Jeden z nich obsypany nominacjami do Oscara, drugi wymyślony przez Luca Bessona, który średnio co trzy dni wymyśla jakiś film. Jeden pełen aktorskich kreacji na najwyższym poziomie, drugi aktorstwo zrzucający na trzeci plan daleko za mięśnie napakowanego jak kabanos Guya Pearce’a. Jeden z misternie napisanym scenariuszem, w którym jego autor dba o każde słowo (przesadnie), drugi z ww. Pearce’em spadającym z kosmosu z już spadającej stacji kosmicznej. Jeden cholernie nudny, drugi rozluźniająco rozrywkowy.

I nie byłoby większej sprawy, gdybym obejrzał je w odstępie miesiąca. Oceniłbym jeden, potem drugi, gdy o ocenie pierwszego nikt by nie pamiętał. I teraz też żadnej wielkiej sprawy nie ma, ale jednak zestawienie „Lincoln” 6/10 – „Lockout” 8/10 jeden obok drugiego znów (który to już raz) każe pomyśleć o mnie per „kretyn”. Mam to oczywiście w dość głębokim poważaniu, możecie sobie myśleć o mnie co chcecie (fajnie, że w ogóle chce się Wam o mnie mysleć 😉 ), ale nadarza się świetna okazja do małego porozważania systemu oceniania przeze mnie filmów. Choć prosty jest jak drut i rozważanie nie potrwa dłużej niż jeden akapit.

Oczywista sprawa, że „Lincoln” pod każdym względem jest filmem lepszym niż „Lockout”. Nie ma co dyskutować nawet. Ale jest nudny. Co po aktorstwie, przemyślanych w najdrobniejszych szczegółach kwestiach bohaterów, podjętym ważnym temacie itd., kiedy z całości wieje nudą? A w opozycji stoi film, którego bohater już na dzień dobry ładuje kilkoma onelinerami, a potem leci na stację kosmiczną, żeby odbić z rąk groźnych zbirów córkę prezydenta. Głupi jak but film, który jednak ogląda się bez cienia nudy. Lepszy Film o Czymś a nudny, czy filmik o niczym, a spełniający swoje założenie w dużej ilości procentów – dający rozrywkę? Stawiam na to drugie, stąd oceny takie, a nie inne.

I tyle. Mówiłem, że będzie krótko.

Luc Besson jest twórcą filmów z trzech filmowych półek. Pierwszą zostawmy – to filmy wyreżyserowane przez niego. Nie są nam potrzebne w dalszej części wpisu. Druga i trzecia natomiast wywodzą się z tego samego miejsca, a mianowicie z filmów wymyślonych/wyprodukowanych przez Bessona. Jest ich multum. I jedne należą do półki z próbami kiepskimi (zdecydowana większość raczej), a drugie do tej udanej, która siłą rzeczy musi się pojawić, gdy kręci się w ilościach hurtowych. Na tej samej zasadzie także w Indiach spośród tysiąca filmów rocznie jakiś dobry trafić po prostu się musi. I „Lockout” to film udany. Nie tak bardzo jak Taken, ale też fajny. Niezobowiązująca (czyt.: głupia) sensacji sci-fi, w której cool główny bohater posługujący się tak samo sprawnie bronią jak i niewyparzonym językiem walczy przeciwko badgajom, którzy z grubsza zabijają wszystko co się rusza. I wszystko jest to na swoim miejscu. Bohater jest bohaterski (jeśli nie ma do powiedzenia jakiegoś onelinera to nic nie mówi), kanalie są wredne – dochodzi do konfrontacji. Jest krew (za mało), pot i łzy, a potem film się kończy i widz oczekujący właśnie tego, co wyżej raczej musi być usatysfakcjonowany. Co najwyżej pozgrzyta zębami na megabeznadziejne efekty podczas pościgu na autostradzie. Na szczęście potem po kosmicznym więzieniu już się nikt nie ściga.

Spielberga, który wyreżyserował „Lincolna” też można by z grubsza wrzucić do trzech półek – rozrywkowej (dla każdego i zdziecinniałej) i poważnej. Tym razem pokazał się z poważniejszej strony znów atakując parę Oscarów. Z tym, że w porównaniu do podobnego ataku sprzed lat („Lista Schindlera”) tym razem atakuje dziełem nudnym i rozwlekłym, który przeciętnego nieobywatela Stanów Zjednoczonych raczej nie zainteresuje. Z punktu widzenia oskarowego „Lincoln” ma co prawda wszelkie zalety, które potrzebne są do otrzymania złotego golasa, ale patrząc z boku przypomina to raczej w pełni wykalkulowaną próbę oskarowego triumfu na skalę dużo mniejszą niż „Lista…” (udało się z większym wysiłkiem, to może teraz uda się z mniejszym) niż film nakręcony z potrzeby opowiedzenia ważnego punktu zwrotnego w historii świata (im bliżej USA tym bardziej ten punkt jest zwrotny; dla nas tutaj z odległości zzawody jakoś jego zwrotność nie jest tak oczywista).

Oglądamy w „Lincolnie” jeden z epizodów prezydentury bohatera tytułowego. Wojna secesyjna dobiega końca, wkrótce pod głosowanie poddana zostanie poprawka do Konstytucji uwalniająca za jednym zamachem 4 miliony murzyńskich niewolników. Aby weszła w życie potrzebne jest zdobycie kilku głosów, a czasu na to jest niewiele.

Nigdy nie chciałem być reżyserem. Myślę, że zupełnie bym nie potrafił podołać temu zadaniu. Pomijając, że nie mam odpowiedniej szkoły, to również jestem pewien, że nie ma we mnie samorodnego talentu do uprawiania tego zawodu. Filmy takie jak „Lincoln” tylko mnie o tym przekonują – nie mam zielonego pojęcia, co w reżyserii „Lincolna” sprawia, że zasługuje ona na Oscara. Statyczny film pchany do przodu dialogami ożywia się tylko od czasu do czasu, by znów powrócić do zakurzonego pomieszczenia na kolejną górnolotną dyskusję, w której bez znajomości meandrów amerykańskiej polityki łatwo jest się zgubić. Już zwiastun wskazywał mi bardziej film telewizyjny, a całość tylko udowodniła, że się nie pomyliłem. Skąd więc tyle nominacji do Oscarów, w tym za reżyserię? Świetny The Conspirator Redforda umiejscowiony w tym samym czasie bije „Lincolna” na głowę, a mimo to nie dla niego Oscary. Choć równie skomplikowane polityczne i konstytucyjne meandry pokazuje w sposób łatwy, prosty i zrozumiały bez konieczności grzebania w mądrych książkach.

Jedna myśl jeszcze tylko kołacze mi się w tej chwili we łbie: może jestem za głupi na takie kino jak „Lincoln”? Być może, niewykluczone. I może dlatego „Lockout” ma u mnie dużo wyższą ocenę.

(1466)

Podziel się tym artykułem:

Jeden komentarz

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004