La casa muda

Kolejny z filmów opartych na prawdziwych wydarzeniach. Nie! (ach, to amerykańskie poczucie humoru). W połowie lat czterdziestych w domu w jednej z urugwajskich miejscowości znaleziono dwa okaleczone ciała z wydłubanymi oczami. Nikt do dzisiaj nie wie, kto dokonał tego morderstwa i w ogóle ococho. Przyszedł pan reżyser i postanowił opowiedzieć swoją wariację na temat wydarzeń, które doprowadziły tajemniczych denatów do stanu oczowydłubalnego. Czyli tych faktów, na których oparty jest film mamy jakieś 5%.

Swoją drogą ciekawe, czy ewentualni Basedonatruestorybusters znaleźliby choć jeden film, który w zupełności trzyma się prawdziwych wydarzeń. Wątpię. Bo choć życie pisze najlepsze scenariusze to są to tylko i wyłącznie pierwsze drafty.

Zresztą. To czy film ów rzeczywiście oparty jest na prawdziwej historii i ile procent jest tu prawdy w prawdzie jest sprawą drugorzędną. Inna sprawa decyduje o tym, że warto go obejrzeć, choć powstał bodajże w zaledwie osiem dni. To zastanawiające, ale dziwne, że nikt wcześniej nie postanowił nakręcić filmu na jednym długim ujęciu (a przynajmniej nic o tym nie wiem, a cudaków typu „Blowjob” Warhola nie uznaję – piszę o filmach z fabułą złożoną z przynajmniej dwóch wydarzeń). Aż w końcu w dalekim Urugwaju ktoś postanowił się zmierzyć z tym trudnym zadaniem i tak powstał „La casa muda”, czyli film nie dość, że niczym „Nick of Time” dziejący się w czasie rzeczywistym, to jeszcze posiadający jedno li tylko ujęcie.

Oczywiście nie trzeba wielkiego intelektu, by odkryć już dawno, że owo jedno ujęcie to sprytna sztuczka i tak naprawdę tych ujęć było więcej tylko zostały sprytnie posklejane w całość. Inaczej kręcenie filmu trwającego niecałe 80 minut trwałoby 80 minut, a nie 8 dni. Na to wpadli ci, którzy czytają uważnie recenzję. Podpowiedzią zaś podczas oglądania filmu jest montażysta wymieniony w napisach początkowych. Sztuczka niesztuczka – wyszło fajnie. I, co najważniejsze, oryginalnie. Rzecz nie bez znaczenia dla przyszłych filmów próbujących powtórzyć ten patent – raczej z góry skazane są na porażkę, bo raz coś takiego zobaczyć można, ale drugi i trzeci raz to już trochę za dużo. Ileż bowiem można oglądać jedno ujęcie.

„La casa muda” to eksperyment filmowy udany, choć nie unikający wynikających z jednego ujęcia ograniczeń. No bo wiecie. W standardowym filmie bohater mówi: „Nie ma mowy, jestem mężczyzną, panem domu, żywicielem rodziny, macho sracho i nie pozwolę się ubrać w ten haftowany sweter z jelonkiem!” Cięcie i oglądamy naszego bohatera z kwaśną miną ubranego w haftowany sweter z jelonkiem. I jest dobrze. A przy jednym ujęciu zanudzilibyśmy się podczas sceny, w której bohater niechętnie ubiera przez pięć minut ten sweter. Z pomocą reżyserowi opisywanego filmu przychodzi umiejętnie stworzony przez niego klimat zagrożenia i strachu potęgowany przez zakurzone i niedoświetlone przestrzenie opuszczonego domu. Nigdy nie wiadomo co skąd wyskoczy przez co przy odpowiednim wczuciu się w seans emocje mamy gwarantowane nawet jeśli główna bohaterka filmu powoli wchodzi po schodach. Choć skłamałbym, gdybym napisał, że nic nie przewijałem do przodu. Przewijałem całkiem dużo. Bo mimo wszystko, choć udany, to należy traktować ten film tylko i wyłącznie w kategoriach eksperymentu. I o ile przez pierwsze pół godziny jest się autentycznie ciekawym, jak sobie poradzili z tym Jednym Ujęciem, to gdy już jesteśmy przekonani, że sobie poradzili, bardziej zaczyna interesować nas fabuła. A ta jest już standardowa raczej.

Ojciec z córką przybywa do opuszczonego domu, który mają posprzątać i przygotować dla ewentualnego kupca. Czekając na świt dnia następnego, by ruszyć z robotą idą spać. Córka zasnąć nie może i nagle słyszy na strychu tajemnicze odgłosy. A potem to już może zapomnieć o świętym spokoju. 7/10
(1361)

Skomentuj

Twój adres mailowy nie zostanie opublikowany. Niezbędne pola zostały zaznaczone o taką gwiazdką: *

*

Quentin

Quentin
Jestem Quentin. Filmowego bloga piszę nieprzerwanie od 2004 roku (kto da więcej?). Wcześniej na Blox.pl, teraz u siebie. Reszta nieistotna - to nie portal randkowy. Ale, jeśli już koniecznie musicie wiedzieć, to tak, jestem zajebisty.
www.VD.pl