×

Projekt 2000 (Część 38)

Szczęki [Jaws]

Są filmy nakręcone za tysiąc dolarów, które zna pięć osób na krzyż, o których jestem w stanie napisać kiedy pierwszy raz je widziałem, jakie wrażenie na mnie zrobiły, jak przezywałem seans i czy wycinałem po nim z blachy gwiazdki ninja. Są też filmy, które są niezaprzeczalną klasyką kina, podstawą edukacji filmowej i milowymi krokami w historii kinematografii. Filmy, które mi się podobają, których wartość doceniam i o których nic złego nie mam do powiedzenia. Ale aż tak bardzo jak te pierwszy w mojej pamięci nie zapadły. tak jest ze „Szczękami”.

Nie wiem kiedy widziałem je po raz pierwszy. Wiem, że podobały mi się średnio. Wiem też, że to jeden z wąskiej grupy filmów, które mój ojciec widział gdzieś tam kiedyś, opowiadał o nich, a mnie słuchając puchły uszy z zazdrości, że ich nie widziałem. Bo obejrzeć dla takiego sroca nie było gdzie – takie to były czasy. Zatem z jednej strony to film legenda, a z drugiej wspomnienie mniej miłe niż dajmy na to taki „Deadly Prey„.

„Szczęki” doceniłem dopiero później. Wcześniej o wiele bardziej przemawiała do mojej wyobraźni „Pirania”. Trzeba było czasu, żeby docenić film Spielberga jak należy i choć dawno go już nie oglądałem, to jestem pewien, że przetrwał próbę czasu i śmiało można go zarzucać w odtwarzacz. Czy to pierwszy czy kolejny raz. Bo, banał alert, takich filmów się już nie robi.

„Szczęki”, a zaraz potem „Gwiezdne wojny” odmieniły kino as we knew it raz na zawsze i gdy za dwieście lat ktoś będzie skrobał historie kina to z pewnością o nich wspomni.

***

Młode strzelby 2 [Young Guns 2: Blaze of Glory]

Mój cioteczny brat, aktualnie obiecujący polityk (dużo obiecuje… 😉 ) był w młodości mistrzem świata w wymyślaniu zabaw, w których był najlepszy. Wiecie, wymyśla się jakąś głupią zabawę (albo i niekoniecznie głupią), której nikt nie zna, znajduje się kogoś, komu chce się w to zagrać i łoi się mu skórę, bo przecież dopóki ktoś nie założy w to coś ligi, to założyciel-wymyślator jest w to najlepszy. Przy okazji myślę, że do tej pory nikt nie założył ligi w np. zawodach żużlowych przy użyciu jednego motocykla i bez stadionu.

Miał (nadal ma) młodszego brata, który kiedyś miał pierwszą komunię. Pamiętam jak w samochodzie ryliśmy przed mszą z dowcipu: Wiesz, jak się nazywa koleś z igłą w chu*u? Julio Iglesias!), a potem pojechaliśmy do domu na uroczysty obiad. Po obiedzie, wiadomo, nudy. No to zaczęliśmy grać w główki. Jeden stoi na bramce wyznaczonej przez randomowe punkty pokoju, a drugi obija piłkę z gąbki wielkości piłki tenisowej i strzela z główki. jak strzeli to gol. Jak nie strzeli to nie ma gola. I tak na zmianę.

Przegrałem wtedy z kretesem. A dlaczego piszę o tym właśnie tutaj? Bo wtedy wielkim hitem był „Blaze of Glory” Bon Jovi i grając w główki słuchaliśmy tej jednej piosenki na okrągło.

O samym filmie nie mam do powiedzenia zbyt wiele, ale już mówię, że i tak zaliczę go do recenzji, bo dzięki niemu opowiedziałem Wam taką wspaniałą anegdotę! 😛 Uważam jednak, że w moich wspomnieniach jest on traktowany niesprawiedliwie. Bo gdyby mnie ktoś spytał, to odpowiem, że jest taki sobie. A przecież film z obsadą Emilio Estevez, Kiefer Sutherland, Lou Diamond Phillips, Christian Slater, William L. Petersen, James Coburn, Balthazar Getty, Viggo Mortensen nie może być taki sobie.

Podejrzewam więc, że ta historia Billy’ego the Kida i kolegów nie jest taka przeciętna jak mi się wydaje i wypadałoby zrewidować ten pogląd. Kupa znanych aktorów z winchesterami – murowany przepis na sukces.

***

Na zawsze młody [Forever Young]

Kolejny przykład filmu, którego nie było po co oglądać, bo w filmowym fotostory w „Bravo” zdradzili go od początku do końca. Co za mózg wymyślił takie fotostory tego nie wiem, ale co tydzień spoilerowali jakiś film. A ja jak głupi na to czekałem.

Choć nie ma tego złego – fotosy z takiego fotostory nadawały się potem jak znalazł do handmade okładek na vhs-y jakie byłem kiedyś robiłem. Do dzisiaj je mam zresztą.

„Na zawsze młody” był jednak filmem rozczarowującym, bo po ówczesnym Melu Gibsonie spodziewało się jednak zupełnie innego filmu. Nieważne, że już pracował pełną parą nad odklejeniem od siebie łatki Martina Riggsa i zaliczył nawet tytułowego „Hamleta”. Jakieś romansidło z Jamie Lee Curtis to nie było to, co chciało się obejrzeć.

Oczywiście nie jest to film nieoglądalny i o 14:00 w TVN-ie można na niego okiem rzucić. Ale żeby dawał coś więcej niż sami jesteśmy sobie w stanie wyobrazić po usłyszeniu streszczenia „pilot wojskowy budzi się po eksperymencie kriogenicznym o wiele za późno”, to nie powiem.

A i ostatecznie wolę Mela takiego niż wkładającego dłoń w dupę bobra.

***

Krew bohaterów [The Blood of the Heroes aka Salute of the Jugger]

Klasyka przez duże K. Kiedyś każdy film z Rutgerem Hauerem był klasyką (no może z wyjątkiem „Ciała i krwi”, które mi się nie podobało, ale nie na tyle, żeby po dziś dzień nie wiedzieć, skąd się bierze mandragora… ile to wiedzy się z tych filmów wynosiło…) i, trzeba uczciwie przyznać, słusznie. Oj, słusznie!

„Krew bohaterów” to przedstawiciel dawno zapomnianego, ale bardzo popularnego kiedyś kina spod znaku pieprznęła bomba atomowa i zostawił zgliszcza. Od czasu do czasu coś tam jeszcze takiego próbują kręcić („The Book of Eli„), ale generalnie nie ma porównania do tego, co było kiedyś. Nic dziwnego. Aby nakręcić taki film wystarczyło mieć kilku aktorów, pustynię i cztery samochody po wypadku.

Pieprznęła bomba atomowa i zostawiła po sobie zgliszcza. Po postapokaliptycznej pustyni błąkają się drużyny biorące udział w meczach dziwnego sportu polegającego na zatknięciu na patyku czaszki psa. Takie wioskowe spotkania są jedną z nielicznych atrakcji dla obdartusów surwajworów. W jednej z wiosek mieszka ambitna dziewczyna, która ma zamiar dołączyć się do drużyny Rutgera Hauera. Przechuja, który kiedyś grał w Lidze. Bo wiecie. Jest gdzieś tam Miasto, a w nim Liga, w której biorą udział najlepsi z najlepszych. Resztę jest już sobie w stanie dośpiewać każdy, kto widział w życiu z dziesięć filmów.

Nie dalej jak rok temu przypadkiem natknąłem się na „Krew…” gdzieś tak o pierwszej w nocy w jednej z telewizji. Obejrzałem do końca. Klasyka przez duże K.

***

Mad Max 2 [Mad Max 2: The Road Warrior]

Zupełnym przypadkiem mam to na kasecie z
a). innym filmem z Melem Gibsonem
b). innym filmem z gatunku pieprznęła bomba.

„Mad Maxa” każdy zna i przedstawiać mu go nie trzeba. Jaki gatunek sobą reprezentuje (dwójka szczególnie) opisałem już wyżej. Pasuje co do joty. Pustynia, aktorzy, samochody po wypadku. Trzeba więc coś więcej pisać?

Dwójkę lubię najbardziej. Max pomaga posiadaczom sporej ilości paliwa ocalić swoje napędowe bogactwo. A zadanie łatwe nie jest, bo na cysternę zasadza się grupa zmotoryzowanych bandziorów, którzy nie cofną się przed niczym (nawet na imprezę Gary’ego i Wyatta się wpili potem). I to w zasadzie wszystko, co potrzebne widzowi do świetnej zabawy przed telewizorem.

Dobre filmy bardzo prosto zrobić. I pewnie dlatego tak niewielu to potrafi.

A odgłos podważania czerepu, żeby wyjąć bumerang słyszę w uszach po dziś dzień. Wystarczy, że pomyślę sobie: „Mad Max 2 bumerang”. KRRRZZZKRRR…
(1342)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004