×

Iron Man 2, Thor, Crazy Stupid Love, Something Borrowed, Zwerbowana miłość

Iron Man 2

Nie jestem fanem komiksów. Nie ogarniam komiksowego wszechświata i raczej nigdy już nie ogarnę. A przynajmniej nie zrobię tego poprzez komiksy. Piszę o tym, bo jeszcze do niedawna nie miałem pojęcia o Avengersach i nie rozumiałem skąd taka podnieta tu i tam z nadchodzącego filmu. Dopiero wraz z „Captainem Americą” zacząłem interesować się trochę bardziej tematem i teraz już wiem, że ominęło mnie przynajmniej ze dwa lata oczekiwania na ten film i podrzucania kolejnych smaczków w jednym filmie po drugim. Do niedawna patrzyłem na filmografię Samuela L. Jacksona i się dziwiłem o co chodzi z tym całym Nickiem Furym. I teraz już wiem. I szczerze mówiąc bardzo podoba mi się to, jak to sobie wszystko „obcykali”. Stworzyli chyba idealną maszynkę do zarabiania pieniędzy, co tym bardziej godne uwagi, bo nie zawsze produkt finalny jest wart tylu milionów dolarów zostawionych w kinie. A mimo to tu smaczek, tam smaczek, tu after credits, tam after credits… i tak od lat się kręci, a nas przygotowują na superbohaterski boom. Jestem pod wrażeniem, naprawdę.

A przechodząc do sedna – Iron Man ma problemy. A właściwie to siedzący w środku facet, który może stracić na rzecz wojska swój wynalazek, a przy okazji umrzeć z zupełnie innego powodu. A jakby tego mało, na naszego superbohatera czyha dysząc żądzą zemsty facet z piorunami w dłoni.

Podobała mi się jedynka, dwójka też mi się podobała, choć mniej. Tak w miarę i nie na tyle, żeby nie przysnąć. Tak, trochę przysnąłem, ale to wina zmęczenia była, a nie filmu.

Choć to film o superbohaterze i superbohaterskich czynach, to jego największą wartością jest główny bohater grany przez Robert Downeya Jra. Ironiczny, megalomański, próżny, zawiadiacki et cerata. Bez niego film straciłby dużo na wartości i w zasadzie nie pozostałoby nic godnego uwagi. Szczególnie, że tak naprawdę to niewiele się tu dzieje, a efekty specjalne są po prostu marne. Jednak oglądając dwójkę zobaczymy, ile zmienia dobrze napisany i zagrany główny bohater. 7/10

PS. Roorke miał fajny akcent. I w ogóle jego postać też niezła wbrew moim obawom po obejrzeniu trailera.

***

Thor

Drugiego „Iron mana” kończy after credits z thorowym młotkiem. Obejrzałem więc też „Thora”.

No dobra, nie będę udawał, najpierw obejrzałem Thora.

Źle się dzieje w księstwie legend Wikingów. Niejaki Thor wkurza swojego ojca i za karę zostaje zesłany na Ziemię. Tam spotyka Natalie Portman i żyli długo i szczęśliwie. Żartuję. Do tego jeszcze daleka droga, a wszystko kręci się wokół młotka. Mniej gumowego niż w trailerze, ale gumowego.

Tak, jestem zgryźliwy. A to dlatego, że „Thor” w ogóle mi nie podszedł i wzorem Beaty Klaps zacząłem wymieniać sms-y, żeby wytrzymać do końca. Niestety, swoich nie mam, bo wykasowałem pamięć czekając na żarcie u Chińczyka, ale mam jedną celną odpowiedź gambita:

W Thorze mnie najbardziej zastanawia, jak taka miłość między postaciami zakwita, co to sobie raz przy ognisku posiedzieli.

Hehe. Sms-y opłaciło się wymienić, bo oprócz celnych uwag jak powyższa, gambit uświadomił mi również, jak się „Thor” z „Captainem” łączy – tak znudzony byłem, że nie zauważyłem oczywistego powiązania.

Niestety, w tym filmie fajny główny bohater nie pomógł. I nie wiem nawet czego mu zabrakło. Nie mam jednak wątpliwości, że przy Downeyu Jrze blednie, a sam film pełen jakichś pozaziemskich komputerowych lokacji, dawno nie widzianej Rene Russo, bardzo małej ilości jakiejkolwiek akcji i zupełnie zpupy postaci granej przez Natalie Portman (kto to? co to? dżizas!) nie pomaga mu zabłysnąć. Spadł na Ziemię, złapał młotek, przybił gwoździa, the end. 5/10 – do obejrzenia tylko, żeby się w „Avengersach” nie pogubić.

***

Kocha, lubi, szanuje [Crazy Stupid Love]

Dawno nie widziałem gorszego początku niż w tym filmie. Scenarzyście zabrakło pomysłu na zawiązanie akcji, więc po prostu wrzucił widza w sam środek akcji, dał tytuł filmu i potem już poszło. Na szczęście dla równowagi zaserwował nam bardzo fajny koniec. No może tylko fajny. Bardzo fajny by był, gdyby się to wszystko skończyło 10 minut wcześniej.

Głównego bohatera zostawia żona. A w zasadzie to on ją zostawia dowiadując się, że przyprawiła mu rogi. Ze smutku i zgryzoty idzie się upić w knajpie. Tam spotyka wytrawnego podrywacza (festiwal filmów z Ryanem Goslingiem uważam oficjalnie za rozpoczęty), który pomoże mu „odnaleźć zgubioną męskość”. I rzeczywiście.

Sympatyczna komedia obyczajowa, która jednak traci na chaotycznym początku i zanim się człowiek wczuje w film to ma wrażenie, że ogląda zlepek kilku skeczów raz śmiesznych, innym razem mniej. CSL dowodzi więc, jak ważną rzeczą w filmie jest początek. Bez niego zestaw nawet najbardziej śmiesznych skeczy nudzi. I tak jest w przypadku tego filmu. Trudno się w niego „wdrożyć” i kończy się na kilku uśmiechach przy bardziej celnych żartach. No i nie da się ukryć, że te lepsze były już w trailerze (w którym były też sceny, które do filmu się nie załapały).

Ogólnie rzecz biorąc nie jest źle, ale film pozostawia niedosyt, który trochę pomaga zatrzeć wspomniania końcówka. Do obejrzenia w telewizji na pewno dię nadaje, ale kino to już chyba przesada. 6/10

PS. Miałem Aśka zacytować, więc to robię: film dobry na oglądanie przed tv malując paznokcie…

***

Pożyczony narzeczony [Something Borrowed]

Trzeba przyznać, że film mnie zaskoczył. Właśnie spojrzałem na Qfejsa, żeby zobaczyć na ile go oceniłem i zdziwiłem się, że dałem mu aż 2/10. Tak, to było zaskoczenie…

Dwie psiapsiółki, jeden facet i już intryga na dwie godziny filmu. Ta się ma z nim chajtnąć, tamta się w nim podkochuje – no tragedia grecka co najmniej. Co gorsza – tragedia również dla widza, który podczas seansu marzy o wszystkim, a najbardziej o tym, żeby film się już skończył.

Nie wiem, co to za gatunek filmowy, bo ani to melodramat, ani komedia – chyba wszystko bliższe jest filmowi obyczajowemu. No ale wiecie, takiemu z gatunku nie pracujemy całymi dniami, ale mamy kupę kasy i kupę problemów. Tragedia.

Zapytano mnie na Qfejsie czy film się potem rozkręca. Nie, potem jest jeszcze gorzej niż na początku. 2/10. Wiem, było, ale chciałbym, żebyście zapamiętali.

PS. Zauważyłem przy okazji „Bride Wars”, których chyba w końcu nie zreckowałem (a też bym krytykował! 🙂 ), a teraz potwierdziłem spostrzeżenie – amanci w filmach z Kate Hudson są przeokropni. Nie wiem, kto takich mośków wybiera z castingu, ale natychmiast powinno się go zwolnić!

***

Zwerbowana miłość

Przenosimy się do Pollywoodu i na krótką chwilę zostaniemy przy filmie, którego tytuł macie powyżej. A chwila będzie naprawdę krótka, bo w temacie tego filmu wypowiedziałem się, sam się sobie dziwię, na Filmwebie. O TUTAJ – warto kuknąć, bo tam podyskutowałem sobie o dziurach w fabule tego filmu. A skoro nigdy na Filmwebie nie dyskutuję, to oznacza, że „Zwerbowana…” wcale taka zła nie jest.

Ano nie jest. Teatralna trochę i kameralna, ale na solidne 6/10 zasługuje. Oto Polska w przededniu zmiany ustroju. Agenci SB pragną wejść w posiadanie teczek z hakami na tego, tamtego, a nawet na jeszcze owego. Aby tego dokonać muszą przechytrzyć innych agentów SB, którzy mają podobne plany. W realizacji przedsięwzięcia pomoże pewna kobitka bardzo lekkich obyczajów.

Nie jest to film z gatunku tych trafiających do ulubionych kogokolwiek, ale nie jest to też film, który wypadałoby umieścić w przegródce „ech, polskie kino”. Byłoby dużo lepiej, gdyby załatać dziury, dodać mu trochę tempa i wymienić tę nędzną smętną muzyczkę, która nie wiedzieć czemu często w polskich filmach uznawana jest za właściwą, bo – tak myślę – nadającą filmowi „czegoś więcej”. Artyzmu może nawet. Nie tędy droga. A już nie w political-fictionie (przesadzam). Na co komu jakieś jazzowe standardy?

No ale jest solidna obsada oraz coś, co przypomina intrygę. Nie nudziłem się. Za bardzo.
(1258)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004