Larry Crowne – uśmiech losu [Larry Crowne]

Tomie Hanksie – jesteś świetnym aktorem, pozostań przy tym, co robisz najlepiej. Nio Vardalos – pogódź się w końcu z faktem, że sukces napisanego przez Ciebie filmu był jednorazowym wystrzałem, który już nigdy się nie powtórzy.

Tytułowy Larry Crowne jest prostolinijnym pracownikiem supermarketu, który kocha swoją pracę i co miesiąc zostaje Pracownikiem tegoże Miesiąca. Niestety, kierownictwo dowiaduje się, że nie skończył studiów, a co za tym idzie nie może dalej awansować. A to nie jest zgodne z jakąś tam polityką firmy i trzeba Larry’ego zwolnić. Larry po początkowym szoku zapisuje się na studia. Takie fajne, amerykańskie. Dwa przedmioty, z czego jeden nawet nie bzdurny – nauka gadania o byleczym. Wykłady prowadzi seksowna pani profesor w ciele Julii Roberts.

„Larry Crowne” to film z gatunku lekkich, łatwych i przyjemnych. Z tą różnicą, że nie jest lekki. Łatwy jak najbardziej, przyjemny w sumie też (szczególnie w drugiej połowie), ale lekkości nie ma w nim za grosz. Wina leży po stronie scenariusza napisanego przez dwójkę Hanks/Vardalos. Scenariusza, który z gracją słonia w składzie porcelany opowiada nam najprostszą z możliwych historii. I byłoby źle, gdyby nie spora dawka humoru, którego braku filmowi zarzucić nie można. Jest tu sporo śmiesznych scen i dialogów oraz drobnych smaczków (taki startrekowy np.). Z tym, że bardziej przypominało mi to występ standupisty, który potrafi rozbawić publiczność, ale jego monolog trudno przecież nazwać scenariuszem filmowym. Oczywiście przesadzam, bo jednak duet scenarzystów laikami nie jest i wie, jak powinien wyglądać film. Z tym, że z tej wiedzy wyszła raczej toporna historia wymagająca zgrabnego oszlifowania. Wtedy nie byłoby na co narzekać.

Mam zresztą wrażenie, że Hanks i Vardalos napisali film po połowie (ewentualnie któreś z nich zostało zatrudnione do poprawy drugiej połowy scenariusza napisanego przez pierwsze). Pierwsza połowa jest bowiem (wróć do poprzedniego akapitu i poczytaj o toporności), natomiast druga jest już o wiele lepsza. A może po prostu jak już się rozkręcili w pisaniu to zgrabniej im to poszło. Nie wiem. Wiem jednak, że nawet po tytułowym bohaterze widać tę różnicę między dwoma częściami. W pierwszej Larry jest dobrodusznym prostaczkiem, natomiast w drugiej to już sympatyczny i inteligentny facet po przejściach. A co sprawiło tę przemianę? Ano para dżinsów i koszula ze wzorkiem na ramionach – nic więcej. Trochę mało, żeby w nią uwierzyć. Różnica odczuwalna jest w „stopniu ciężkości fabuły ;)”. Podczas gdy pierwsze pół godziny to gorzkawe spojrzenie na kryzys i finansowe tarapaty, to już potem w tej kwestii cisza i spokój. 6/10

No i jeszcze jedno: szkoda Bryana Cranstona na takie filmy. Szczególnie, że ten wątek porno to śmiech na sali. Jakieś pinup girlsy z lat 50 – komu by się chciało katalogi z takimi zakładać? Wiadomo, film dla wszystkich, więc nie można nic pokazać (choć ze dwa fucki były). Ale skoro o tym wiadomo, to już lepiej tak wszystko nakręcić, żeby nie było widać, co koleś ogląda.
(1181)

PS. I jeszcze jedno słowo o kinowych pojebach, których i tym razem nie brakło. Już nie mówię nawet o tych patrzących na komórkę co pięć minut, bo to niestety norma. Ale tym razem jakiś nowy gatunek się mi trafił. Podejrzewam nawet, że to jakaś nowa forma „zabawy” w stylu wedding crashersów albo po prostu zakład przegrali lub ktoś im wyzwanie rzucił – ot naiwny jestem i wierzę, że ludzie tak po prostu sami z siebie pojebani nie są. Przyszła taka trójka (dwie dziewczyny i chłopak) na 30 minut przed końcem filmu, zasiadła w fotelach i przez chwilę był spokój. Potem coś oglądali na dupnym wyświetlaczu komórki trzymając ją tak, żeby cała sala widziała jej biały blask. A zaraz potem do końca filmu zaczęli ostentacyjnie rozmawiać na cały głos śmiejąc się przy tym. Gdy pojawiły się napisy końcowe zaczęli bić głośno brawo choć filmu nie oglądali przecież, a na zaakcentowanie swojej bytności na sali chłopak rzucił pustą szklaną butelką po jakimś napoju prosto w ekran…

PS2. Niech ktoś powie tłumaczowi, że nie ma takiego skrótu jak „tyś.” i że „zgonie” ma diametralnie inne znaczenie niż „zgodnie” 😉

2 odpowiedzi

  1. Teee, ale „tyś” to po krakowsku, np. Tyś to ch* tak zrobił 😉

Skomentuj

Twój adres mailowy nie zostanie opublikowany. Niezbędne pola zostały zaznaczone o taką gwiazdką: *

*

Quentin

Quentin
Jestem Quentin. Filmowego bloga piszę nieprzerwanie od 2004 roku (kto da więcej?). Wcześniej na Blox.pl, teraz u siebie. Reszta nieistotna - to nie portal randkowy. Ale, jeśli już koniecznie musicie wiedzieć, to tak, jestem zajebisty.
www.VD.pl