Powoli rośnie kupka obejrzanych filmów, które nie doczekały się recki. Kilka z nich właśnie ciężko westchnęło, bo już wiedzą, że nie załapią się na pojedynczą reckę, a tylko zbiorową jej wersję. Jednak lepsza zbiorowa niż żadna.
Chang De Da Xue Zhan [Death and Glory in Changde]
Coś dla miłośników historii i filmów wojennych. I chyba tylko dla nich, bo choć to poprawne i zgodne z najnowszymi kanonami wojennej filmologii dzieło, to jednak nie wybija się niczym ponad przeciętność. Aczkolwiek przeciętność na najwyższym poziomie realizacji.
Trwa japońska inwazja na Chiny. Zwycięski przemarsz wojsk spod znaku wschodzącego słońca zostaje zatrzymany na linii miasta Changde, którego broni 8 tysięcy dzielnych chińskich żołnierzy. Kwestią czasu wydaje się zdobycie miasta, szczególnie że po stronie agresora walczy blisko cztery razy więcej żołnierzy. No ale bohaterska postawa obrońców sprawia, że Japończycy zmuszeni są do zastosowania radykalnych rozwiązań.
Smutne, że wszędzie potrafią kręcić filmy o chwalebnych wydarzeniach ze swojej historii, a u nas nie. Szczególnie jeśli chodzi o kino wojenne, którego w dobrym wydaniu nie było u nas od hoho nie wiadomo kiedy. Już nawet Szwedzi z Sabatonu lepiej opowiadają o naszej historii… „Death and Glory….” opowiada o prawdziwych wydarzeniach z 1943 roku, które zakończyły się użyciem gazów bojowych przez japońskich najeźdźców. Nie był to zresztą pierwszy taki przypadek w Changde – dwa lata wcześniej miejsce to odwiedzili członkowie niesławnej Jednostki 731…
Film nie jest jednak rozprawką na temat moralności użycia gazów bojowych, ani nawet próbą przedstawienia Japończyków w najgorszym z możliwych świateł. To typowo batalistyczna produkcja, w której minuta bez wystrzału to czas stracony. Batalistyka jest tu na najwyższym poziomie i stanowi główną atrakcję filmu. Jednak – co za dużo to niezdrowo. Towarzysząca walkom historia nie ma w sobie nic poza standardowymi „po wojnie najem się ryżu” czy „wyjdź za mnie, bo jutro mogę zginąć”. No ale to tylko punkt widzenia Europejczyka, bo zapewne punkt widzenia Chińczyków jest diametralnie inny. 7/10
***
Zbaw mnie ode złego [My Soul to Take]
Nie byłbym taki surowy w ocenie najnowszego filmu Wesa Cravena, jak opinie o tym filmie znajdowane w necie oraz niezbity fakt, że cudów w box-office’ie nie sprawił. Przeciwnie, moja opinia jest zupełnie umiarkowana i choć polecać tego filmu nie polecam, to jednak uważam, że widzowi może się wydarzyć o wiele więcej gorszych rzeczy niż seans „My Soul…”. 6/10
Oto każdego roku młodzież z miasteczka Riverton świętuje dzień swoich narodzin, który jednocześnie jest dniem śmierci seryjnego mordercy. Legenda głosi, że morderca kiedyś powróci i pomści się na ludziach z miasteczka. I rzeczywiście – legenda się nie myli.
Film Cravena to nic innego jak próba stworzenia kolejnej slasherowej ikony i po prostu – filmu, który jest z krwi i kości klasycznym slasherem. Czyli czymś, co nakręcone w latach osiemdziesiątych byłoby teraz kultem. A nakręcone teraz jest niestety tylko próbą. Nieudaną, bo jakoś nie widzę oczami wyobraźni „My Soul to Take 7: Return of the Ripper”.
Doceniam jednak, że reżyser, który brał udział w podwalinach tworzenia gatunku spróbował jeszcze raz. I do końca nawet nie wiem, dlaczego mu nie wyszło. Być może dlatego, że slasher został pogryziony i przeżuty przez setki reżyserów na każdy możliwy sposób i jeśli ktoś nie jest w stanie zaserwować czegoś odświeżającego gatunek to na starcie jest przegrany. A może zgubiła Cravena pewność, że nie trzeba się specjalnie przykładać – formuła, która wystarczyła trzydzieści lat temu dobra jest i teraz. A może po prostu przekombinował z fabułą (slasher powinien być prosty) tak jak przekombinował z początkiem tego filmu, który jest wprost kuriozalny.
Tak czy siak szansę dać warto. Może i zabawa nie jest gwarantowana, ale gwarantowane jest to, że w filmie znajdzie się wszystko, co charakterystyczne dla gatunku. Małe, senne miasteczko z nazwą skrojona na nazwę miasteczka skasherowego (Riverton), tajemniczy zabójca o nazwisku skrojonym na nazwisko slasherowego bohatera (choć mnie osobiście Abel Plenkov nie przekonuje), grupa młodzieży która ginie jedno po drugim, firmowa broń zabójcy (rzeźbiony nóż) itd.
***
Wszyscy mają się dobrze [Everybody’s Fine]
Frank, typowy middle class Amerykanin, dość dzielnie znosi samotność po stracie żony. Tęskni jednak za dziećmi, które rozpierzchły się po świecie i tam robią karierę wymigując się jak tylko mogą od wizyt u ojca. Pewnego dnia, wbrew niezbyt dobremu stanowi zdrowia, Frank postanawia być górą, która przyjdzie do Mahometa. Rusza w podróż po Stanach, by odwiedzić każde ze swoich latorośli.
Remake filmu Giuseppe Tornatore z Marcellem Mastroiannim w roli głównej. Tym razem w buty naszego bohatera wszedł Robert De Niro i trzeba przyznać, że zrobił to bardzo dobrze. Zresztą, czego innego spodziewać się po De Niro? No cóż, ostatnio trochę się rozmienił delikatnie mówiąc, to i oczekiwania wobec jego osoby spadły. I szkoda, że grywa w pierdołach zamiast zająć się projektami na miarę swojego talentu. „Everybody’s Fine” mogło by być tego początkiem. Aczkolwiek nie wielką jaskółą zapowiadająca wiosnę, bo mimo wszystko nie jest to film wielki. Jest to film porządny.
Ano właśnie, taki jest problem z filmami porządnymi – nie można o nich powiedzieć złego słowa (o każdym filmie można, ale są takie, przy których nie ma sensu na siłę starać się to robić), a jednak zwykle nie burzą czołówek najbardziej ulubionych filmów kogokolwiek. Oczywiście, warto poświęcić półtora godziny swojego życia na De Niro odwiedzającego innych dobrych aktorów (Beckinsale, Barymoore, Rockwell) i wyciągnąć z filmu coś dla siebie (lekki uśmiech (rzedko, bo to nie komedia), mocniejsze wzruszenie (częściej), refleksja dotycząca swojego życia), ale po seansie raczej dojść do wniosku, że choć sympatyczny, to nie jest to film, do którego chciałoby się jeszcze wrócić. 7/10
***
Zielony Szerszeń [The Green Hornet]
Dziwna sprawa. Na fejsie Q-Bloga, gdzie jak nudzę od dawna można na bieżąco znaleźć, co oglądałem i jaką ocenę łaskawie wystawiłem, widzę że szerszeniowi wystawiłem 8/10. I co prawda nie mam zamiaru nijak tej oceny zmieniać, to jednak dziwię się, że z filmu na 8/10 po plus minus trzech tygodniach od seansu pamiętam zdecydowanie za mało.
Na początek dlaczego 8/10, bo na koniec będę narzekał. Ano dlatego, że lubię takie komiksowe filmy, lubię Setha Rogena, no i nie sposób zaprzeczyć, że „The Green Hornet” ma szybkie tempo, lekkie dialogi i zdecydowanie nie nudzi. Nie ma w nim jakichś pierdół, które psują seans na starcie (coś w stylu Green Lanterna w zwiastunie, który samym swoim wyglądem zniechęca do obejrzenia całego filmu) oraz nie ma jakichś wielce górnolotnych przesłań typu „z wielką mocą przychodzi wielka odpowiedzialność”. Film ten ma zapewniać szybką rozrywkę i to robi. Więcej od niego nie oczekiwałem – oczekiwania spełnił, dlatego ocena jest wysoka. Być może i lekko za wysoka, bo jednak spodziewałbym się, że po filmie na 8/10 jestem w stanie powtórzyć choć jeden tekst, a tu się zaraz okaże, że jedyne co jestem w stanie to narzekać. Ale faktem jest, że chętnie zobaczę go kiedyś jeszcze raz. Szczególnie, że na pewnie prędko jakiś sequel trzepną, to będzie okazja do powtórki.
Ale ococho w ogóle. Syn magnata prasowego spędza czas na imprezach i podrywaniu lasek. Kiedy magnat umiera od ukąszenia pszczoły, na barki lekkoducha ląduje cała szanowana w kraju gazeta. On jednak zostawia ją w rękach znających się na rzeczy redaktorów, a sam nawiązuje przyjaźń z ogrodnikiem (bodajże) ojca, który parzy świetną kawę i ma wiele innych talentów. Razem postanawiają walczyć z przestępczością.
Narzekamy. Ciężko jest zastąpić Bruce’a Lee, który występował w roli Kato w oryginalnym serialu i myślę, że Jay Chou nie podołał zadaniu. Co dziwne (znów coś dziwnego) miałem wrażenie, że męczy się nawet z udawaniem chińskiego akcentu, choć to Chińczyk z krwi i kości (no Tajwańczyk) i chiński akcent powinien mieć raczej wrodzony. Nie mam w każdym razie wątpliwości, że przymierzany do roli Kato Stephen Chow poradziłby sobie lepiej. I nie trzeba by było kombinować z montażem i zbliżeniami, żeby walki wyglądały efektownie. Drugie główne narzekanie w stronę Christopha Waltza. Martwiłem się o dalszy ciąg jego kariery po „Bękartach wojny” i jak dla mnie „The Green…” potwierdził, że prawdopodobnie za rok, dwa w Hollywood znów nie będzie dla niego miejsca. Szczególnie że wybór roli badguya o drętwym nazwisku (męczy mnie ten trend w myśl którego widz czy to filmu czy kabaretu ma się śmiać z tego, że bohater skeczu, sceny ma śmieszne nazwisko) wydawał mi się od początku karkołomny. I rzeczywiście – Waltz nie zagrał tu niczego specjalnego, czego nie mógłby zagrać kto inny. Wydaje mi się, że bękartowe zbawienie okaże się zarazem jego przekleństwem.
(1111 – ładna liczba 😉 )