Dla sporej większości poniższych filmów, chciałem trzepnąć dłuższą reckę, ale doszedłem do wniosku, że mi się nie chce. Napiszę krótsze w kupie, a i tak wyjdzie na to, że są długie. Taki sprytny jestem 🙂 A że nie wiem, czy w weekend uda mi się coś napisać, to będzie więcej tekstu do poczytania.
„I Spit On Your Grave”
Do położonym na zadupiu domku w środku lasu przyjeżdża pisarka, by napisać książkę. Nie ma niestety tyle szczęścia, by zostać więźniarką swojej największej fanki. Gorzej. Bez większego powodu zostaje brutalnie zgwałcona przez piątkę miejscowych, którzy po wszystkim prawie ją zabijają. Prawie robi ogromną różnicę.
Remake skandalizującego filmu Meira Zarchiego o tym samym tytule pokazuje dość wyraźnie, jak zmieniło się kino przez te dziesiąt lat od powstania oryginału. Niby film jest unrated i w ogóle siedem iksów, ale niedorozwiniętego chłopaka nie wypada w nim zabić (EDIT: tak po prostu wziąć i powiesić jak w oryginale; szczegóły w komentarzach KONIEC EDITA)- z czym w oryginale problemu nie było (o ile dobrze pamiętam 🙂 ). Nie jestem sadystą, ale z punktu widzenia filmowych „klisz” ta prosta rzecz osłabia ostateczną ocenę. No i mimo unrateda scena gwałtu mniejsze wrażenie robi niż w oryginale, ale to już na ocenę filmu nie wpływa, gdy nie jest się sadystą.
A skoro jesteśmy przy porównaniach to remake jest filmem lepszym od oryginału. Ale tylko dlatego, że oryginał był „zwykłym chłamem z marnym scenariuszem i z irracjonalnie zachowującymi się postaciami”. Nie jest filmem złym, nie jest filmem wybitnym – ot typowy rape and revenge movie.
Wielki plusik za scenę z shotgunem 🙂 Generalnie słodka pomsta była nieźle przygotowana, choć jeśli ktoś spodziewa się nie wiadomo jakiego okrucieństwa, to niech się cudów nie spodziewa. W stosunku do oryginału zaszło sporo zmian, no ale to wynikało raczej z jego słabości. Niestety dodano raczej sztampowe rzeczy na czele z bogobojnym szeryfem sadystą, no i jakieś bzdury w stylu „pokaż zęby” i „rżyj jak konik”, co uważam za całkowita bzdurę, choć otwierającą zgwałconej bohaterce na przygotowanie planu zemsty.
A komputerowe kruki były do kitu. 6/10
***
„Pozwól mi wejść” [„Let Me In”]
Remake szwedzkiego filmu, który podobał mi się umiarkowanie i beretu mi nie zerwał (na co miałem nadzieję). Znaczy oryginał, bo remake podszedł mi lepiej. A w zasadzie bardzo dobrze.
Historia ta sama. Dwunastolatek poznaje równolatkę, która właśnie wprowadziła się w pobliże jego domu. Oboje mają problemy i oboje zbliżają ich do siebie. Szkopuł w tym, że dziewczynka skrywa mroczną tajemnicę związaną z morderstwami, do których dochodzi w okolicy.
Świetny zimowy klimat lat osiemdziesiątych zagrał główną rolę zarówno w oryginale jak i w remake’u. W zasadzie wiele obu filmów nie różni, ale – jak już wspomniałem – byłem pod większym wrażeniem powtórki z rozrywki. Nie wiem do końca dlaczego, ale bardziej mnie wciągnęła w swój niezaprzeczalny lekko erotyczny i mroźny klimat. Do bohaterów przywiązałem się bardziej i w zasadzie, gdyby to nie był remake to chyba mógłbym być zachwycony. No ale że to remake, to powstrzymam zachwyty, bo co to za sztuka wziąć dobry film i zrobić z grubsza to samo poprawiające ewentualne słabsze elementy. Różnic troszeczkę jest, ale to w zasadzie różnice kosmetyczne, czasem zbyt łopatologiczne („Romeo i Julia” na seansie w klasie? really?).
Tak czy siak to mroczne love story zasługuje na 8/10 i spokojnie można je oglądać zamiast oryginału (jeśli nie jest się jakimś tam ortodoksem). I jeszcze malutka refleksyjka odnośnie dziecięcych aktorów: rany, czy kiedykolwiek w polskim kinie doczekamy się takich zdolnych dzieciaków?
***
„Fighter”
Historia Micky Warda, boksera, który miał szczęście do uczestniczenia w kilku walkach bokserskich roku. My jednak śledzimy ten okres jego życia, kiedy po kilku porażkach z rzędu poważnie myśli o zmianie zawodu. Łatwe to nie jest, gdyż nad głową dyszą mu matka i brat – obiecujący kiedyś bokser, o którym HBO kręci właśnie dokument towarzysząc mu podczas ćpania.
Sportowych filmów było już w historii kina od groma i jeszcze drugie raz tyle będzie. Nie przeszkadza to jednak w niczym, żeby sporo z nich było po prostu dobrymi filmami. A jak się jeszcze lubi sportowe filmy… „Fighter” jest filmem bardzo dobrym, świetnym w zasadzie. Przypadł mi do gustu, nie ukrywam tego, i z czystym sumieniem ładuję mu 9/10.
Film Davida O. Russella przynosi ze sobą oprócz wciągającej prawdziwej historii i prawdopodobnie oskarowej kreacji Christiana Bale’a (biedny Wahlberg na jego tle) nową jakość do filmów sportowo-bokserskich. A przynajmniej ja chyba jeszcze nie spotkałem się z czymś takim. Nie tylko ekipa HBO kręci tu film dokumentalny, ale i reżyser filmu postawił na dokumentalny sposób filmowania, który szczególnie widać podczas scen walk. Momentami nie wiedziałem, czy oglądam prawdziwą walkę z wklejonym komputerowo Wahlbergiem czy jak (a może oglądałem? 🙂 ). Boks z tego filmu nie przypominał innych filmowych pojedynków bokserskich, ale po prostu wyglądał jakby do filmu wklejono transmisję z telewizji. Fajnie to wyszło.
Arcydzieło kina to nie jest, ale na wysoką ocenę daną wyżej zasługuje bez dwóch zdań. Nie wiem, czego mu zabrakło, żeby dostać dychę, ale czegoś na pewno 🙂
***
„Man of Vendetta” [„Pagwidwin Sanai”]
Osiem lat po porwaniu pięcioletniej dziewczynki jej rodzice wciąż jej szukają. Matka bardziej, ojciec nieco mniej. Nastawienie tego drugiego zmienia się, gdy otrzymuje telefon od porywacza, w którym ten oznajmia mu, że jego córka wciąż żyje i jeśli tylko zapłaci ile trzeba to mu ją odda.
Był kiedyś tu na Q-Blogu taki cykl ze Słynnymi Scenami Filmowymi. Byłby nadal gdyby(nie moje lenistwo)m nie doszedł do wniosku, że obecnie trudno znaleźć w filmach, jakieś wyjątkowo kultowe sceny. Całe filmy robione są coraz bardziej profesjonalnie, a mimo to nie ma w nich pojedynczych scen zapadających w pamięci widza. A przynajmniej w tych amerykańskich filmach, bo tu na ratunek przychodzi Korea Południowa, wobec której nie mam wątpliwości, że kręci aktualnie najlepsze technicznie po hollywoodzkich produkcjach filmy. Choć nie wiem, może w takim Zimbabwe biją wszystkich na głowę – okazji nie miałem do poznania wszystkich kinematografii.
Piszę o tym, bo nawet w takim prostym filmie o porwaniu znaleźć można kilka scen perełek, dzięki którym oglądanie tego filmu to przyjemność. Początek z kazaniem, potem scena z samochodem, która zaskoczyła mnie totalnie, scena z balonikiem, opera z wypasionego sprzętu grającego… Wszystko w jednym filmie.
Fajne sceny, fajnymi scenami, ale im dalej w film tym mniej daje radę. Nie wiem, być może spodziewałem się innego zakończenia biorąc pod uwagę tytuł i fakt, że aktualnie w Korei raczą widza krwawą jatką (tutaj nie, jest standardowo z punktu widzenia widza o słabym żołądku), a może po prostu w tym całym realizatorskim kunszcie brakło pozytywnego scenariuszowego szaleństwa. No i wyszedł z tego standardowy film, który jednak jest bardzo przyjemny dla oczu i na 7/10 zasługuje.
***
„Wall Street: Pieniądz nie śpi” [„Wall Street: Money Never Sleeps”]
Bardzo lubię pierwszą część filmu, dlatego do dwójki podszedłem z ciekawością, choć zaskoczyła mnie swoim powstaniem, bo jakoś nigdy bym nie przypuszczał, że Stone weźmie się za coś takiego. Choć z drugiej strony Stone z tym jego nosem do spisków znakomicie nadawał się do odkrycia prawdy o genezie Kryzysu.
I o ile w poprzednich filmach Stone’a, w których odkrywał kolejne sensacje nie miałem problemu ze zrozumieniem, kto tak naprawdę stoi za tym zamachem, czy za tamtą interwencją, to tutaj – zabijcie mnie – nie mam pojęcia, kto tak naprawdę stoi za Kryzysem i jakież to było to szokujące odkrycie reżysera. A może żadnego nie było? Fakt, faktem, że nie wszystkie ekonomiczne niuanse łapałem w lot, ale myślę sobie, że skoro nie jest to film dla ekonomistów, to nieekonomista powinien go kumać w 100%. A skoro tak nie jest, to może Stone jedynie wykorzystał swój słynny film i z braku laku postanowił pójść po linii najmniejszego oporu robiąc jego sequel i nie przejmować się pierdołami.
Bo dla mnie to po prostu film o młodym chłopaku, który postanawia pomścić śmierć swojego mentora. A że przy okazji prowadza się z córką Gordona Gekko, który właśnie wyszedł z mamra, to ma po swojej stronie potężnego pomocnika – wszak o finanse i giełdę chodzi, a kto jak kto, ale Gekko zna się na tym jak Żyd na cebuli.
I jako taki – film o zemście, a nie o Kryzysie – „Wall Street 2” jest filmem z fabułą cienką jak dupa węża. Nie ma w niej niczego zaskakującego poza kilkoma niezrozumiale happyendowymi decyzjami, które nie wiem, komu potrzebne są do szczęścia. Mimo (ekonomicznego bełkotu i sztampowej fabuły) to film ogląda się dobrze, a niespodziewane pojawienie się Charliego Sheena uważam za sympatyczny plus. Szkoda, że Douglas tak bardzo się zestarzał plus ta choroba jeszcze, bo bardzo lubiłem filmy z nim, a tych ostatnich z małym wyjątkiem oglądać z rumieńcami na twarzy się nie da i nic nie zanosi na to, żeby to jeszcze kiedykolwiek mogło się zmienić.
Przeciętny film nakręcony sprawną ręką mistrza. 6/10.
(1070)
Podziel się tym artykułem: