×

127 godzin [127 Hours]

Nie wiem czym to jest spowodowane, może jakąś specjalną koniunkcją planet czy innymi żyłami wodnymi, ale dość często do kina filmy wędrują parami. Nic, nic, nic, a tu nagle dwa filmy o zagrożeniach z kosmosu, nic, nic, nic, a tu nagle dwa filmy o wulkanach, nic, nic, nic, a tu nagle dwa filmy o ludziach samotnie zmagających się z konkretnym problemem. A w zasadzie to trzy, bo z tego co kojarzę do „127 Hours” i „Buried” wkrótce dołączy film z Adrienem Brodym, który nie może się wydostać z wraku samochodu.

Trzeba jednak przyznać, że choć „Buried” i „127 Hours” są filmami podobnymi, to zarazem są one… zupełnie inne. Czego jednak nie będzie większego odzwierciedlenia w mojej ocenie filmu.

Jest pewien problem z najnowszym filmem Danny’ego Boyle’a. A w zasadzie to dwa problemy. Pierwszy z nich jest taki, że oparty jest on na powieści Arona Ralstona. Tak się składa, że bohater filmu również nazywa się Aron Ralston, więc można śmiało założyć, że skoro w trakcie filmu nie widzimy, żeby coś pisał, to znaczy, że napisze to potem, jak już się uwolni. Drugi zaś problem jest taki, że film nazywa się „127 godzin”. Well, skoro więc mija w filmie jakieś 70 godzin i nasz bohater w końcu się uwalnia (fajna scena burzy z jeszcze fajniejszą muzyczką A.R. Rahmana) z potrzasku, to spokojnie możemy założyć, że mu się to przyśniło.

Powyższe problemy składają się na to, że podczas pisania recenzji można sobie swobodnie olać kwestię spoilerów i spoilerować, ile wlezie. Kto będzie miał pretensje ten jest dziwny. I w sumie powstrzymałbym się bez problemu bez spoilerów, ale chcąc wspomnieć o scenie, która sprawia, że film zapada w pamięci na dłużej – wezmę i się nie powstrzymam. W końcu każdy kto choćby widział „Poranek kojota” wie, co będzie musiał zrobić nasz bohater.

No tak, odciąć sobie rękę. I zaprawdę powiadam Wam, że scena jej odcinania jest jedną z tych scen, do których niekoniecznie chciałoby się wracać po raz drugi. Mocna rzecz – ostrzegam.

Tak czy siak docenić trzeba kunszt reżysera i operatora, dzięki którym opowieść o facecie, który zajmuje 80% czasu ekranowego nie nudzi. Nie nudzi za bardzo, bo jednak „są momenty”. Spokojnie jednak można poświęcić półtorej godziny, żeby obejrzeć film bez większych ziewnięć. Danny Boyle wyraźnie odżył po „Slumdog Millionaire” i w końcu wydaje się, że wrócił do formy, którą zatracił po szybkim wypłynięciu na powierzchnię „Shallow Grave’em” i poprawieniu „Trainspottingiem” (gdybym miał wybierać – wolę ten pierwszy film). Co prawda „Slumdog” (głównie z powodu opisanego w akapicie o problemach) jest filmem lepszym – uprasza się o nie zaczepianie mnie w kwestii Bollywoodu i „Slumdoga”, bo w pyskówki się nie wdam 🙂 – ale „127 Hours” również należy zapisać Boyle’owi na plus (swoją drogą dość podobne są te dwa kolejne filmy – tu i tu poznajemy bohatera w niezbyt ciekawej sytuacji, który to bohater wspomina różne szczegóły tłumacząc w ten sposób, czemu jest tak a nie inaczej). Nawet jeśli – i tu brawa dla pana operatora… uwaga, sprawdzam… o proszę, panów operatorów: Enrique’a Chediak    a i Anthony’ego Doda Mantle’a – przez sporą część czasu nie wygląda na film fabularny, a raczej na dokument  Discovery. Bardzo ładny dokument.

Wspomniałem o reżyserii i zdjęciach, ale warto napisać też o odtwórcy roli głównej, na którego barkach spoczął (kamień) ciężar udźwignięcia całego emocjonalnego ładunku towarzyszącego tej opowieści o woli życia i przetrwania. James Franco dał radę, co specjalnie nie dziwi, bo choć posiadający opinię ładnego chłopaczka, to już wcześniej udowadniał, że grać potrafi.

Reasumując – powstał dobry film, który z pewnością warto obejrzeć, ale też któremu nie udało się wyjść ponad ograniczenia, jakie niesie ze sobą pokazywanie jednego aktora przez półtorej godziny. 7/10, a jeśli ktoś kręci nosem na taką ocenę to niech sobie obejrzy „Touching the Void”.
(1063)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004