Trzeba przyznać, że repertuar wybieram sobie śpiewająco. Film jak film, ale oglądałem go z Aśkiem stukającym coś tam obok w laptopa i zerkającym na telewizor raz na jakiś czas. Po pewnym czasie nie wytrzymała, spojrzała na mnie i zapytała: „Dlaczego tak wybierasz filmy do oglądania, że zawsze mam wątpliwości, czy wszystko z tobą w porządku?”. Hehe.
Internet dawno juz orzekł, że „Rampage” to wyjątek od reguły, czyli dla odmiany dobry film Uwe Bolla. Wojciech Łazarek zawsze powtarza, że raz do roku to i miotła strzeli gola i w tym przypadku wygląda na to, że tak właśnie jest. Ale czy tak jest naprawdę, to nie wiem, bo zdaje się, że dzieła Uwe Bolla jak na razie skutecznie mnie omijały (choć mam wielką chęć na „Tunnell Rats”) i ciężko mi jest powiedzieć, co i jak. Fakt faktem, że po „Rampage” specjalnie wielkiej ochoty na kontynuowanie poznawania jego filmografii nie mam. Film większego wrażenia na mnie nie zrobił, choć zły nie był. Ot dość ciekawa produkcja, która na jeden raz może być, ale wielkiej dyskusji nigdzie nie wzbudzi. A głównie dlatego, że to już wszystko było.
Gdyby nie „Słoń”, gdyby nie „Upadek”, gdyby nie stary jak świat (tak stary, że pewnie niedługo na public domain się załapie) „Targets” Bogdanovicha to może byłoby i o czym gadać. Ale w świetle obecności tych filmów i faktu, że życie niestety coraz częściej serwuje nam takie scenariusze (pierwsze wynika z drugiego; a czy drugie z pierwszego też? Niektórzy chcą nam coś takiego wmówić, ale ja się nie zgadzam) – nie ma za bardzo o czym dyskutować. Wszystko już zostało powiedziane. Owszem, film wrażenie robi, bo temat podejmuje taki, że teoretycznie tylko Ford z „Sabriny” się nie wzruszy (no jedyny dawca serca, który przeżył :P), ale kiedy się kończy to… To się kończy. I tyle.
Bohater filmu pewnego dnia wkłada zbroję (upraszczając) i rusza na miasto uzbrojony w karabiny maszynowe. Po drodze strzela do wszystkich, którzy nie wiedząc czemu zamiast się gdzieś schować – biegają po ulicy. To najmocniejszy punkt filmu i brawa należą się panu reżyserowi za odwagę. Zwykle filmowi sadyści mają jakieś momenty zwątpienia, przypływ dobrej woli, łotewer. Nie nasz chłopczyna. Strzela do każdego, kto mu się pod lufę nawinie. Masakra wrażenie robi.
No ale zanim masakra to trzeba przeżyć denerwujących rodziców chłopaka, trzęsące się ujęcia, które do niczego potrzebne nie są, bo i tak wiadomo, że zostały zastosowane z premedytacją z gatunku „patrzcie, artystyczny film robię!”. A jak się już masakra kończy to nagle robi się nudno, szczególnie że zakończenie specjalnie nieprzewidywalne nie jest. Niby więc wygląda na to, że powstał, aby jego twórca mógł się wyżyć i gdzieś wylać swoje morderczo-sadystyczne zapędy, ale myślę, że w głębi serca chciał dobrze. Zwrócił uwagę widza na problem, który istnieje i opowiedział o nim z potrzebnym do tego, pardon, pierdolnięciem. Tyle tylko, że jak to się wcześniej rzekło – to wszystko już kiedyś było i w świetle tego faktu to filmowe okrucieństwo pozostaje li tylko sztuką dla sztuki.
Ale obejrzeć się da. 3+(6) – nie jestem przekonany do tej oceny, chyba po minięciu 1000 trzeba będzie pomyśleć nad jakąś zmianą skali ocen w zakresie do 10.
(994)
Podziel się tym artykułem: