Zuchwała siódemka [Uncommon Valor]

Z jednej strony jestem zmęczony i powinien iść spać, ale z drugiej strony nie jestem tak zmęczony, żebym nie mógł być bardziej. Z jednej strony jakoś tak wolę jutubki oglądać (o tym później) zamiast pisać (szczególnie, że do białej gorączki przyprawia mnie klawiatura, która robi dużo literówek – bo przecież nie ja – i nie wciska pliterek), ale z drugiej strony gdy jutro napiszę tę notkę nie będzie już tak fajna jak napisana dzisiaj (nawet jeśli w ogóle nie będzie fajna to jutro nie byłaby fajniejsza jeszcze bardziej). Quentinkowi w żłoby dano…

A w ogóle to niech mi Jack Bauer wybaczy, że jeszcze o nim nie skrobnąłem – skrobnę, jak Boga kocham. Nie zabijaj! Ale jeszcze nie dzisiaj.

Miałem do wyboru sześć milionów filmów, z których jakieś dwa miliony strasznie bardzo chcę obejrzeć, a mimo to sięgnąłem po film, który widziałem już sześć milionów razy. Wspomniany wczoraj gdzieś tutaj „Uncommon Valor”, czyli w dosłownym tłumaczeniu „Zuchwała siódemka”. Odgrażałem się, że muszę go sobie przypomnieć i zamiast standardowo gadać po próżnicy wziąłem go sobie i przypomniałem. I nie żałuję. No może poza tym, że teraz już powoli planuję głębszą powtórkę z rozrywki, a na swoją kolej czeka megakultowa klatka z Lou Ferigni i Rebem Brownem. I jak tak wszystko będę po kolei powtarzał to zaległych nowości już chyba nie zliczę. Ja wiem, że są większe zmartwienia na tym świecie, ale mimo wszystko. A do głowy przychodzą mi tylko dwa rozwiązania tego problemu – oba słabo wykonalne. Albo doba będzie miała 48 godzin albo ja się pozbędę lenia. Wystarczyłoby też odłączać internet podczas oglądania, no ale nie mówmy o ekstremalnych rozwiązaniach… Tak czy owak przypomniałem sobie film Kotcheffa i jak mówię – nie żałuję nic a nic. Co więcej tak dawno widziałem go po raz ostatni, że okazało się, iż nie pamiętam kto z zuchwałej siódemki zginie (co nie znaczy, że w ogóle ktoś zginie :P). Zatem oprócz przyjemności z oglądania dobrego filmu miałem przyjemność ze śledzenia rozwoju fabuły, którą niby znałem, ale i nie znałem.

A tak w ogóle to razem z „Zuchwałą…” upiekłem dwie pieczenie mojej ochoty na jednym ogniu. Ostatnio bowiem miałem wielką ochotę na obejrzenie jakiegoś filmu o wojnie w Wietnamie, a tych w dzisiejszych cgi-czasach jak na lekarstwo. Kiedyś w pięknych czasach Złotej Ery Video był sobie osobny gatunek filmowy vietnam-war-film, a dzisiaj? Nawet zaopatrzyłem się w jakiś nowy wytwór wietnamskiej X-muzy, ale po obejrzeniu kilku fragmentów wymiękłem, bo to jakaś strasznie amatorska pierdoła była. I ja wiem, że większość filmów ZEV o Wietnamie też była strasznie amatorska (w końcu straight-to-vhs zobowiązuje), ale nie ma nawet czego porównywać. A więc wychodząc z założenia, że sadomasochista nie jestem – nie będę oglądał byle czego byle tylko oglądać. To już wolę obejrzeć coś, co widziałem en razy. Nawet jeśli jest filmem o wojnie w Wietnamie, którego akcja toczy się w Laosie kilka lat po wojnie…

Emerytowany pułkownik (Gene Hackman) nie może się pogodzić z myślą o tym, że jego syn może być przetrzymywany w obozie jenieckim. Wojna dawno się skończyła, rząd jak to rząd ma w poważaniu sprawę MIA-ków – nie pozostaje więc nic innego jak tylko szukać syna na własną rękę. Mijają lata, gdy w końcu w łapy pułkownika wpadają jakieś wiarygodne ślady pobytu jego syna na niezaplanowanych wakacjach na polu ryżowym. Wszystko wskazuje na to, że syn żyje i jest przetrzymywany w obozie jenieckim w Laosie. Pułkownik zbiera dzielny team dawnych kolegów jego syna wspartych przez doświadczonych pilotów bojowych oraz młodziaka-służbistę i rozpoczyna przygotowania do akcji dywersyjnej.

Panie, cóż to za multistarrer! Zarówno w obsadzie aktorskiej jak i pośród ekipy filmowej. Aż żal nie wymienić całej litanii więc: Gene Hackman, Robert Stack, Fred Ward, Reb Brown, Randall Tex Cobb, Patrick Swayze, Tim Thomerson, Jane Kaczmarek, Michael Dudikoff (GDZIE??* Blaster’s assistant nic mi nie mówi), Ted Kotcheff, Wings Hauser, Buzz Feitshans, John Milius, James Horner, Lynn Stalmaster. Uff.

Dobre filmy mają to do siebie, że się nie starzeją. Starzeją się aktorzy, starzeją się widzowie, a filmy nie i kiedy by ich nie włączyć, to ma się przyjemność z oglądania. „Zuchwała siódemka” choć ma już prawie trzydzieści lat to się nie zestarzała i jeśli ktoś jeszcze tego filmu nie widział to śmiało może go sobie zapuścić i się nie obawiać. Jest w nim wszystko co sprawiło, że wiele lat później wciąż z rozrzewnieniem wspominamy kino lat 80. jako prawdopodobnie jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) okresów w kinie (oj tam, jakie to ma znaczenie, że akurat wtedy pojawiły się magnetowidy i zaczęliśmy oglądać coś innego niż tylko radzieckie produkcje ;P). No i przede wszystkim ma bohaterów, na których nam zależy – choć jak na ironię jakoś tak na tych, na których zależy bohaterom nam zależy mniej. A bohater, na którym nam zależy to dobry bohater. To bohater, którego śmierć opłakujemy i żal nam go przez jakiś czas po seansie… A oprócz tego jest sporo wybuchów, strzelania, dobrego humoru i fajnych, choć raczej niekultowych, onelinerów. Zero nudy.

A tak w ogóle to szczególna uwagę zwróciłem na… przekleństwa. Wiadomo, dziś przeklinać w filmach raczej nie wolno, bo nie zarobią, a kiedyś to nikomu nie przeszkadzało. Ale że nie przeszkadzało to wcale nie znaczyło, że używano ich jak Pasikowski kurew w co drugim zdaniu. Ot rzecz prosta – gdy sytuacja wymagała zaklnięcia to się klęło. Dziś bezbłędnie łapiemy te momenty, w których bohaterowie powinni zakląć a mówią o jejku. Kiedyś klęli. I brzmiało to naturalnie, normalnie i jakoś niespecjalnie wulgarnie. Jak wiadomo – przesada w stosowaniu jakiegoś rygoru często doprowadza do efektu odwrotnego. I wydaje mi się, że mniej złego robiło to, że wkurzony Swayze krzyknął, że pozabija motherfuckerów niż dzisiejsi bohaterowie zabijający wankerów… Sorry, jeśli nie rozumiecie o co mi chodzi – serio bardzo mi się już chce spać i nie myślę wyraźnie.

Nie tylko przez sentyment, ale i zupełnie obiektywnie daję filmowi Kotcheffa 6(6), bo przecież nie będę obniżał oceny za to, że uwalniani więźniowie z obozu w Laosie najwyraźniej mieli tam dobrego dentystę.
(987)

Ale to jeszcze nie koniec. „Zuchwała siódemka” obudziła we mnie zapędy melancholijno-nostalgiczne. Postanowiłem pogrzebać za informacjami na temat tego, gdzie podziali się aktorzy, którzy jak np. Reb Brown należeli do grona moich ulubionych aktorów szczylowatych lat. Efekt grzebania był raczej smutny. Patrick Swayze – wiadomo. W 1983 roku jeszcze młodziutki, a dziś ŚP. Gene Hackman, to mnie zdziwiło, bo rzeczywiście dawno nie widziałem z nim żadnego nowego filmu, ale nie sądziłem, że aż tak dawno. Ostatni raz pojawił się na ekranie w 2004 roku, a potem ogłosił zakończenie kariery aktorskiej. Siedzi w domu i pisze książki o Wojnie Secesyjnej. Trudno mi w to trochę uwierzyć, bo przecież cały czas filmy z jego udziałem gdzieś się przewijają i nie ma się poczucia, że od dawna nie występuje. Czas leci… Reb Brown również od dawna nie pojawił się w żadnym filmie przerywając nagle bogatą przecież karierę. Wspominałem na początku recki o grzebaniu w jutubie – naoglądałem się tyle dobra z Rebem Brownem, że aż osobną notkę o tym zrobię. Co z tego. Od lat nie gra w filmach, a ostatnie co o nim wiadomo to to, że zasiadał w zarządzie jakiegoś niszowego studia filmowego, którego strona nie wskazuje na to, że nakręcili jakikolwiek normalny film. Oraz że jego gabaryty powiększyły się dwukrotnie (znaczy to choć, że mu się powodzi). Tak samo przygodę z aktorstwem, bogatą przecież, przerwał wiele lat temu Randal Tex Cobb. W przyszłym roku ma powrócić na kinowe ekrany, a póki co można go spotkać w filadelfijskim barze, którego jest właścicielem oraz przy ringu – sentyment do boksu z lat przedaktorskich pozostał mu do dzisiaj. Reszta aktorów ciągle coś robi, ale i tak garść informacji z tego akapitu chyba dobrze usprawiedliwia mój melancholijno-nostalgiczny nastrój na dobranoc.

Nijak nie mogę dostać się na Q-Bloga (choć na inne swoje mogę), więc tę reckę wrzucę pewnie dopiero jutro koło obiadu. A mógłbym dzisiaj na dobranoc.

*Forumowicze z forum IMDb na Dudikoffa obstawiają gościa z poniższego screenu. Mnie niewydajesię i raczej obstaję za Dudikoffem wyciętym w montażu lub po prostu dublerem Browna. Choć w napisach końcowych jest.

Skomentuj

Twój adres mailowy nie zostanie opublikowany. Niezbędne pola zostały zaznaczone o taką gwiazdką: *

*

Quentin

Quentin
Jestem Quentin. Filmowego bloga piszę nieprzerwanie od 2004 roku (kto da więcej?). Wcześniej na Blox.pl, teraz u siebie. Reszta nieistotna - to nie portal randkowy. Ale, jeśli już koniecznie musicie wiedzieć, to tak, jestem zajebisty.
www.VD.pl