×

Spartacus: Blood and Sand

Najgorzej, gdy w jakąś tam mniej lub więcej poukładaną rutynę wkradnie się chaos. Siadam ja dzisiaj w okolicach godziny 13:00 przed monitorem, otwieram Notatnik, po myślniku piszę jakąś głupią uwagę dotyczącą reunionu Sun i Dżinzuszi, piszę pod spodem kolejny myślnik i ruszam na poszukiwanie dzisiejszego odcinka „Zagubionych”. A potem w przeciągu kilku następnych minut wzbiera we mnie zdziwienie, że nigdzie nie mogę wyśledzić niczego, co z nim związane. Chwila olśnienia przyszła po jakichś dziesięciu minutach. Klik na next-episode.net i już wszystko wiem – dzisiaj „Losta” nie było. Zdziwiłem się, nie przeczę. Do tej pory nie mam pojęcia, dlaczego zagubieni i balasty posiedzą na Wyspie o tydzień dłużej. No ale posiedzą. Mniejsza z nimi, bo Wyspa rajska dość i ciepła, ale co ze mną? Biednym Q, który stracił żelazny temat do notki i musi szukać erzaca.

Zastępstwa nie trzeba było długo szukać.

Wspominaliście mi już wcześniej w komentarzach o „Spartacus: Blood and Sand”, ale powiem szczerze – nie zadałem sobie nawet trudu, żeby zobaczyć co to jest. Wyszedłem z założenia, że jeden film o Spartakusie już widziałem i nie ma potrzeby oglądać tego samego rozbitego na kilkanaście odcinków. OK, głupi byłem, przyznaję 🙂 Ale błędy są po to, żeby je naprawiać. Wczoraj więc naprawiłem błąd pod nazwą S:BaS, a dzisiaj jestem już po ośmiu odcinkach. No po siedmiu i pół, ale nie ma co narzekać, bo i tak fortunny splot wydarzeń (pozdrowienia dla Aśka i strony Jej Ojca) sprawił, że mogłem dotrzeć aż tak daleko.

No WOW. Fakt pozostaje faktem – próżno szukać serialu, który byłby lepiej skrojony pod mój niewyrafinowany gust (a może wyrafinowane bezguście?). Czego tu nie ma. Krew leje się hektolitrami, kończyny fruwają w powietrzu częściej niż ptaki, gołe cycki powiewają średnio co pięć minut, od czasu do czasu powiewają też gołe fiuty (to oczywiście tylko dla kronikarskiego obowiązku, a nie żeby traktować te fiuty w kategorii uszytych na miarę mojego gustu 😉 ), a przed ekranem przemaszeruje też od czasu do czasu (no dobra, raz jak na razie) obficie obdarzona shemalka. Aż dziw bierze, że do tej pory nie było jeszcze żadnego karła. Bo były stosunki homoseksualne, zdzieranie twarzy z czaszki i inne atrakcje. A karłów jak na lekarstwo – co jest dziwne, bo jakby nie patrzeć kojarzą mi się oni z rzymską rozpustą. No, ale nie ma co żałować karłów, gdy naoliwione osiłki tracą głowy dosłownie jak i w przenośni.

Gdyby ktoś jeszcze nie wiedział, co to za wynalazek ten cały S:BaS to już spieszę z wyjaśnieniami. Otóż bohaterem serialu jest dzielny woj pochodzący z Tracji, który pewnego dnia znalazł się między barbarzyńskim młotem, a rzymskim kowadłem. Idąc po rozum do głowy wydumał, że lepiej trzymać z teoretycznie honorowym ludem dzierżącym w swoich łapach pół świata niż z kolesiami, którzy pewnie nawet jeszcze nie wynaleźli koła. Niestety, okazało się to wielkim błędem. Jego ukochaną wywiózł w nieznane tajemniczy Syryjczyk, a nasz bohater wylądował w szkole gladiatorów. I tam rozpoczęła się jego walka na śmierć i życie o dotrwanie do kolejnego marnego posiłku i doprowadzenie do odnalezienia własnej żony. Walka wiodąca przez kolejne areny, igrzyska i żądnych krwi przeciwników, którzy nawet w wersji „podły, skundlały  gwałciciel” mają po dwa metry wzrostu i muskulaturę jak Arnie w swoich najlepszych latach.

I nadal nie wiem, bo wciąż nie sprawdzałem, czy to jest opowieść o Tym Spartakusie czy nie, ale wszystko mi jedno – ważne, że serial mi się podoba. W końcu coś nowego wartego uwagi! Całość nakręcona jest w stylistyce „300”, ale tu wykrzyknika nie będzie, bo wyznawcą tego filmu nie jestem. Owszem, podobał mi się z tego co pamiętam, ale jakoś specjalnie zachwycony nie byłem. Naparzanki owszem miodzio, ale ta cała mistyka i inne szmery bajery wokół tej prostej historii skutecznie zniechęcały mnie do zachwytów. Dlatego też „Spartacus…” podszedł mi lepiej, bo przy zachowaniu fajnych naparzanek – mistyka i inne szmery i bajery zostały zepchnięte na plan za daleki, żeby się nim przejmować. Ich miejsce zastąpiły niezliczone ilości przekleństw i cycków, co też nie trzeba chyba dodawać, że jest na plus serialowej produkcji. Oczywiście, jak przystało na serial środki na krwawe efekty itp. były raczej ograniczone i niektóre w porównaniu do „300” trącą lekką amatorką, ale doprawdy nie ma na co narzekać, bo widać, iż twórcy zrobili wszystko, żeby sztuczna krew wyglądała jak najmniej na sztuczną, a rany przypominały rany. I przypominają – z rozciętych gardeł krew tryska w zwolnionym tempie i śmiało można przyznać, że masakry na taką skalę jak w „Spartacusie” świat seriali chyba jeszcze nie widział. No chyba, że niektóre odcinki „Opowieści z krypty” mogłyby stanąć w szranki, ewentualnie nie znam jakiegoś serialu. Ale serio, krwawy „Dexter” nie jest tak krwawy jak jego kolega w sandałach – choć oczywiście dexterowe śmierci o wiele większe wrażenie robią, bo i serial jest poważny w przeciwieństwie do tego mokrego snu Sama Raimiego, który „Spartacusa” wyprodukował i nawet Xenę udało mu się zmusić do pomachania cyckami na ekranie. Brawo.

Serial od okrzyknięcia go tu i teraz zajebistym, najlepszym na świecie i w ogóle ach ech ą i ę powstrzymuje fakt, że mimo niepofolgowania w zabijaniu, seksie i przeklinaniu, to o pełnym sukcesie produkcji decyduje też taka często pomijana ostatnio rzecz jak scenariusz. Oszukiwać się nie ma co, ze w „Spartakusie” jest jakiś scenariusz. Ano takowego nie ma. Odcinki można streścić w jednym zdaniu „a dziś Spartakus zmierzy się ze Smarkusem z Kataru”, a jedyne nad czym siedział scenarzysta to prawdopodobnie dialogi, które na szczęście dość często skrzą dobrym humorem. Bryluje w nim szczególnie John Hannah w roli sympatycznego właściciela Spartakusa (ja tam się upieram, że on jest sympatyczny tylko co chwila ktoś go wkurwia – nie podoba mi się trochę strona, w jaką idzie ta postać, bo wg mnie to poczciwy chłopina jest), który to John Hannah naklnie się tu za całą swoją dotychczasową karierę. W ogóle to najjaśniejszy aktorsko punkt całego serialu. Dzielnie wtóruje mu wspomniana wyżej Lucy Lawless. Natomiast sam główny bohater dość przeciętny jest i nieszczęśliwie podobny do Sama Worthingtona. Jednakowoż szkoda, że dopadła go poważna choroba i kontynuacja (prequel?) serialu stoi pod znakiem zapytania… A wracając do scenariusza to jest parę rzeczy, które mi w serialu leciutko przeszkadzają i nad którymi można było trochę dłużej podłubać. Nie kupuje tego, że koledzy z jednej gladiatorskiej stajni ciągle patrzą wilkiem na Spartakusa, który nic im nie zrobił przecież (z Kriksosem to już dawno powinni być kumple – te ich słowne utarczki i gniewne spojrzenia już mnie ciut denerwują, bo ileż można), nie ogarniam, że tak w zasadzie z niczego Spartakus stał się najzajebitszym z zajebistych gladiatorów choć wcale więcej nie ćwiczył niż na początku itd.

Ale z grubsza kogo obchodzą takie pierdoły. W końcu często tu powtarzam, że scenariuszów nawalanek nie ma co komplikować i udziwniać na siłę skoro mają być tylko i wyłącznie nawalankami. S:BaS tego nie robi i za to mu chwała. Błahy scenariusz przeszkadza mu w byciu genialnym, ale nie przeszkadza w byciu świetnym. I tylko strach pomyśleć co by z tego serialu wyszło, gdyby przyłożyć się jeszcze do scenariusza i porządnie go napisać. Nie dowiemy się chyba i raczej nie jest to powód do zmartwień. Ja się w każdym bądź razie nie martwię i do końca tygodnia kończę sezon. Podobno na koniec jest niezła rozpierducha – w kontekście tego, co było do tej pory chyba nie mam aż tak bogatej wyobraźni, żeby sobie wyobrazić jak będzie wyglądać.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004