Nie wiem, czy ktoś tak jeszcze oprócz mnie ma, że jak patrzy na Leonardo Di Caprio to wciąż i wciąż widzi tego młodego chłopaka, który tonął razem z Titanikiem. Nie mężczyznę dojrzałego, a właśnie takiego chłopaczka plującego dziarsko w stronę oceanu. I nie przeszkadza mi to za bardzo, ani nie ma żadnego wpływu na jego aktorstwo, które od zawsze jest przynajmniej bardzo dobre, ale czasem powoduje sytuacje, w których trudno jest mi do końca utożsamić jego dziecinne oblicze z rolą, w którą się wciela. W „Wyspie tajemnic” znowu poczułem to samo i naprawdę poważnie się zdziwiłem, gdy Leo w retrospekcjach poszedł uwalniać Dachau. A we łbie pojawiła się myśl: „no jak to, przecież na tytułowej wyspie ma ze dwadzieścia parę lat, to Dachau musiał uwalniać jako trzynastolatek”… Ot taka pierdołą, która właściwie nic nie mówi ani o opisywanym filmie, ani o niczym innym w zasadzie też nie
Jest rok pięćdziesiąty któryś. Na tytułową wyspę przybywa dwóch marszalów federalnych, którzy mają tam przeprowadzić śledztwo. Na wyspie owej mieści się ośrodek dla obłąkanych przestępców, a jeden z tych przestępców właśnie nawiał i nie wiadomo dokąd go wywiało. Sprawa jest wyjątkowo tajemnicza, gdyż po zbiegłej więźniarce (bo to zła kobieta była) nie dość, że nie ma ani śladu to jeszcze nie wiadomo nawet jak zdołała uciec z zamkniętej izolatki zostawiając za sobą buty, co również dość dziwne jest, gdyż wyspa, na którą zwiała niespecjalnie nadaje się do bosych wycieczek po ostrych skałach. Oprócz butów kobiecina zostawia też kartkę z tajemniczymi tekstami na niej zapisanymi. Marszalowie rozpoczynają śledztwo i wkrótce odkrywają, że być może są na tropie o wiele większej tajemnicy sięgającej traumatycznej, wojennej przeszłości jednego z nich.
Martin Scorsese wziął na filmowy warsztat powieść Dennisa Lehane’a, dla którego twórczości nie był to kinowy debiut. Wcześniej na podstawie jego powieści nakręcona została „Rzeka tajemnic” i „Gdzie jesteś, Amando?”. „Wyspa tajemnic” tematycznie i klimatycznie bliska jest swoim poprzednikom i jest to dobra wiadomość, gdyż ciężkie i klimatyczne filmy z tajemnicą w tle ogląda się bardzo dobrze, jeśli tylko lubi się takie thrillerowate kino z twistem (też mi odkrywcze stwierdzenie, no naprawdę…). Jeśli zaś chodzi o moje odczucia odnośnie tych trzech tytułów, to „Wyspę tajemnic” oglądało mi się zdecydowanie najlepiej. Szczególnie że „Rzeka…” zawiodła mnie na całej linii, a „Gdzie jesteś…” nie poświęciłem zdaje się należytej uwagi i trzeba to będzie jeszcze kiedyś nadrobić. Nie jest jednak tak, że do „Wyspy…” nie mam żadnych zastrzeżeń i polecam ten film bez zmrużenia oka. Co to to nie. Szczególnie, że już teraz napiszę iż film ten oceniony przeze mnie zostanie na 4+(6). Czyli coś na rzeczy być musiało, że maksimum nie pękło.
No trudno oczekiwać po Scorsese tego, że nakręci słaby film. Zdarzają mu się filmy lepsze, zdarzają mu się filmy gorsze, ale nawet w tym drugim przypadku widać w nich rękę reżyserskiego mistrza. Mistrza może i trochę przebrzmiałego (jak na ironię – właśnie w tym słabszym dla siebie okresie dostał Oscara, a gdy kręcił niezapomniane do dziś filmy, to akademia o nim nie pamiętała), ale wciąż mistrza. Z przyjemnością przeto ogląda się ten film, bo wiadomo, że jeśli chodzi o filmowy warsztat to wszystko będzie na swoim miejscu, a i historia pewnie trywialna na maksa nie będzie, bo inaczej Scorsese by się nią nie zainteresował. Proste. Śmiało więc można wybrać się na ten film i choć pewnie nikomu z wrażenia nic z głowy nie spadnie, to jednak docenić trzeba szacunek do widza, z jakim został on nakręcony. No ale na tym ostatecznie polega mistrzostwo w każdej dziedzinie – albo się to ma albo nie. A gdy jeszcze na dodatek ma się do dyspozycji dobrych aktorów to przyjemność z oglądania jest jeszcze większa… choć tak w zasadzie to nie aktorstwo jest tu największą atrakcją, bo po prawdzie żadna niezapomniana kreacja nie została tu stworzona. Leo jak to Leo – pozytywnie; Marka Ruffalo nie lubię, więc choć nie mam o nim nic złego do powiedzenia w kontekście występu w tym filmie, to jednak wolałbym tu kogoś innego; Max von Sydow jest jak Scorsese – ma to; natomiast Ben Kingsley momentami mnie irytował. Szczególnie śmiesznie zagranym oburzeniem na opuszczenie przez jednego ze strażników miejsca swojej służby. O rolach kobiecych nie ma co pisać, zastanawiam się tylko, czy dołujące role, które wybiera Michelle Williams są jakąś dziwną terapią po stracie ojca swojej córki… Skoro więc aktorstwo nie jest tu największą atrakcją, to co? Ano sam film jest chyba największą atrakcją tego filmu. Hehe. A reszta to jego przyzwoite części składowe.
Trochę nie rozumiem, dlaczego w „Wyspie…” znalazło się tyle walących po oczach bluboksów. Dziwne to, jeśli wziąć pod uwagę kilka naprawdę ładnych wizualnie scen (na czele ze sceną „mahlerową”), do których właśnie mistrzostwa Scorsese potrzeba było i które wskazują na to, że ogląda się film dobrego reżysera, a nie reżyserskiego wyrobnika. W porównaniu do tych właśnie scen bluboksy raziły w oczy jeszcze bardziej. Leo nie chciał stać na wietrze, bo się bał, że go ze skały strąci, czy co? A już najgorsza była scena przejazdu przez las w towarzystwie Buffalo Billa. Oświetlenie lasu zmieniało się w zależności od gęstości zalesienia, a tymczasem na twarzach aktorów w dżipie światło było ciągle takie samo. Niby głupota, ale psuje wrażenia z oglądania. Tak samo jak scena, w której Scorsese chyba za bardzo chciał być „artystyczny”. Mowa o scenie rozstrzelania w Dachau, kiedy to dość komicznie to wyglądało (szczególnie w kontraście z samą wymową sceny), gdy strzelający zamiast strzelać na raz to akurat strzelali w takiej kolejności, żeby można było zrobić cool przelot kamery z lewa do prawa. Niby głupota, ale po oczach kłuje. Tak samo jak drobne niedoróbki typu oświęcimski napis nad bramą obozu w Dachau.
Trochę poczytałem co piszą inni o tym filmie (nie, żeby mnie to jakoś strasznie interesowało ;P) i w zaskakująco dużej liczbie opinii pojawiają się pochwały intelektu oglądających, którzy już po pół godzinie rozkminili twista. Cóż, w tym przypadku wydaje mi się, że nie są to przechwałki, których i tak nikt nie zweryfikuje, ale stan faktyczny. Coś z tym filmowym twistem jest nie tak, bo rzeczywiście i ja rozkminiłem go dość szybko (oczywiście nie wszystko od A do Z, ale jego sedno), a to oznacza, że ów twist mógłby być lepszy. I pewnie wtedy i po odrzuceniu technicznych niedoróbek ocena filmu byłaby wyższa. A tak to jest jaka jest i nie zmienia faktu, że „Wyspę tajemnic” obejrzeć warto, ale nie należy się spodziewać dozgonnych zachwytów.
(967)
PS. Zakończyło się głosowanie na najlepsze komentarze w konkursie O to tyle Halo. Przedstawiciel dystrybutora filmu powinien się w najbliższym czasie skontaktować ze zwycięzcami i uzgodnić z nimi sposób dostarczenia nagród. Gratuluję.