×

W dwóch słowach, czyli…

tak naprawdę w dwóch tysiącach słów. Czyli jak zawsze.

500 dni miłości [500 Days of Summer]

OK, miała być sympatyczna romantyczna opowieść opowiedziana (opowiedziana opowieść, ble) w sposób świeży, różniący się od stereotypowej romantycznej komedii. Zresztą zgodnie z początkową inwokacją to nawet nie była historia miłosna. My ass. Znaczy z tym niebyciem historią miłosną. Bo że niby morał „kobiety są gópie” przeszkadza w zaszufladkowaniu filmu jako historii miłosnej? Przecież to olej napędowy wielu filmów o miłości – tego też. A wracając do początku tego bełkotu pisanego w dźwięk gotowania zupy z pokrzywy, czy tam innego wege-srege-dania, rzeczywiście „500 dni…” filmem sympatycznym jest i już teraz nie czekając na nic wystawiam mu 5(6), ale niestety niczego nowatorskiego w nim nie dojrzałem. Autorem scenariusza jest bowiem nie pierwszy scenarzysta, któremu się scenariusz po drodze do realizacji rozsypał, a kartki były nieponumerowane.

Bohaterami tej niemiłosnej historii są chłopak i dziewczyna (tak, to była ironia). Dziewczyna pojawia się jako nowa pracownica w miejscu pracy chłopaka (powinno być zakazane pokazywanie takich miejsc w filmach, bo człowiek nie dość, że się zdołuje to jeszcze uwierzy, że są gdzieś miejsca, gdzie zarabiasz na spoko życie pijąc szampana, słuchając mp3ójek z playlisty i wymyślanie sloganów, które nie przypominają sloganów; tak z jeden na tydzień, żeby się nie przemęczać) i wpada mu w oko. Jego takie sobie podrywy zaczynają skutkować, choć dziewczyna proponuje związek raczej otwarty, a w zasadzie to nawet nie związek. Chłopak myśli, że jakoś to będzie i tak rozpoczyna się 500 dni ich wspólnej znajomości poukładane niechronologicznie, choć i tak chronologiczny koniec jest na końcu, więc nie wiem o co tyle zachodu z tą świeżością formy.

No i co? Rzekłem już, że to filmik sympatyczny, niekoniecznie optymistyczny i do końca wesoły, prawdziwy i niebanalny, opowiedziany z humorem i z niezłymi dialogami. I tak rzeczywiście jest. Ale nie porwał mnie, nie zachwyciłem się nim, nie wciągnąłem, ani z nim nie popłynąłem. A jedyną refleksją, z jaką zostałem po filmie była myśl o tym, dlaczego w 90% filmów, gdy pokazują karaoke to przy mikrofonie stoją narąbani idioci.

Do moich ulubionych filmów o (nie)miłości „500…” nie dołączył, ale poza tym, że nie trafił w mój wysublimowany ( 😉 ) gust to nie mam mu nic do zarzucenia. Stąd wysoka ocena.

I jeszcze refleksyjka odnośnie kolejnego nowego gatunku filmowego jaki powinien powstać. Ostatnio postulowałem za „filmem oskarowym”, a teraz postuluję za „filmem, w którym grają piosenki The Smiths, The Shins, Coldplay itp.”.

***

The Hurt Locker. W pułapce wojny [The Hurt Locker]

Największa niespodzianka nominacji do tegorocznych Oscarów. Dziwny film, który jakoś tak szybko na DVD się pojawił, potem zniknął, potem chyba był w kinach, a potem wziął i dostał 9 nominacji do Oscara 2009 choć z tego co widziałem w napisach końcowych film jest z 2008 roku. Czyli, mówiąc mniej obrazowo, taki tegoroczny „Crash”. Z tą różnicą, że nie wieszczę mu Oscara za najlepszy film, ani żadnych innych Oscarów poza może dźwiękowymi. Więcej o wieszczeniu oskarowym TUTAJ.

Amerykanie lubią filmy o wojnie, szczególnie gdy sami w tej wojnie giną. A że temat wojny z Bin Ladenem wciąż jest żywy, palący i wybuchający ciałami kolejnych zabitych żołnierzy, to i nie dziwi fakt tego oskarowego wyskoku. Szczególnie że opowiada o wojnie bez patosu, fruwających flag i tego typu pierdół, że Ameryka jest najlepsza i można za nią zginąć nawet na Grenlandii. Tego nie ma. Jest za standardowe w takich filmach słuchanie przez żołnierzy heavy metalu dla odprężenia oraz zagubienie w supermarketach, o których pisałem już w przypadku „The Messenger„. „The Messenger”, który zresztą też jakąś tam nominację do Oscara dostał, ale w mniejszej ilości niż „The Hurt Locker”, bo i film to mniej efektowny, choć z dużo bogatszym scenariuszem. O co nietrudno, bo „The Hurt…” scenariusza nie ma. Scenarzysta najpewniej biegał po saperach i wypytywał ich o najciekawsze przypadki z jakimi się spotkali. Potem zebrał je wszystkie do kupy i zrobił z tego film, z którego trochę trudno uwierzyć, że to wszystko się tylko jednemu oddziałowi przytrafiło.

Film opowiada o saperach, którzy każdego dnia ryzykują życie rozbrajając wszelkiej maści bomby od takich zwykłych przydrożnych po skomplikowane, zaszyte w ciałach dzieci. Ot proza życia. Do oddziału na miejsce poległego kolegi trafia koleś, który bombom się nie kłaniał i który swoją nonszalancją doprowadza do lekkiego szału swoich kolegów.

Z „The Hurt…” jest ten problem, że wszystko w nim jest fajne, ale nie na tyle, żeby zgarnąć Oscara. Dlatego też powinien być największym przegranym Oscarów, choć już samo jego pojawienie się tam w takiej liczbie powinno być traktowane jako sukces. Jest tu więc ciekawe aktorstwo, bardzo ładne zdjęcia, sprawna reżyseria, fachowy montaż, fajne widoki, efektowne wybuchy – generalnie wszystko jest na swoim miejscu. I tylko brakuje tego Czegoś, żeby orgazmu dostać i nie dziwić się, że nominacji było aż 9. 4+(6).

***

Wszystko o Stevenie [All About Steve]

Szczerze powiedziawszy zdziwiła mnie słaba ocena tego filmu przez wszystkich jak leci oraz grad nominacji do Złotych Malin. Naprawdę. NIE JEST to wybitna komedia, NIE JEST to film, w którym można się co pięć minut pośmiać, NIE MA większego sensu, ale kaman. Psioczący na nią chyba nigdy słabej komedii nie widzieli.

Bohaterką „All About Steve” jest pierwszej wody idiotka (Sandra Bullock). I choć przez cały film próbują nas przekonać, że dziewczę nie jest idiotką, a na koniec to nawet cnotę z jej zachowania robią, to nic z tego – bohaterką „All…” jest idiotka. Inteligentna idiotka, bo przecież krzyżówki układa! No i ta nasza idiotka dawno chłopa nie miała, więc pierwszemu kolesiowi podrzuconemu przez rodziców rzuca się goła na szyję. A że koleś jest przystojny to się w nim zakochuje. Koleś jednak wyhacza, że bohaterka jest idiotką i od niej ucieka. Tyle że ona go goni. Po całych Stanach! A że koleś jest cameramanem pewnej niszowej stacji telewizyjnej, to szybko z tej pogoni robi się telewizyjny show.

No i cóż, głupie to na potęgę i chyba w ogóle ktoś w ostatniej chwili zmienił koncepcję tego filmu, bo taki jaki jest u żadnego producenta by raczej nie przeszedł, ale podczas oglądania nie czułem większego poczucia zażenowania. A to na pewno plus na starcie. Do tego obsada jest ładna (świetny Thomas Haden Church), nie trzeba się wstydzić, że nam jakieś wymioty i pierdy pokazują (no chyba, że momentami metaforycznie) i, co najważniejsze, Asiek na tym filmie nie usnęła. A to sztuka.

Gdyby w dokładnie takim samym filmie grali jacyś nieznani aktorzy to narzekania na niego byłoby mniej, a nominacji do Złotej Maliny nie byłoby żadnej. Ot co. 3+(6)

***

W chmurach [Up in the Air]

Idealny przykład kina oskarowego, czyli słodko-gorzka historia na czasie. Podczas gdy po świecie panoszy się huragan Kryzys, dla bohatera granego przez George’a Clooneya nadchodzą złote czasy. Zajmuje się on zawodowo… zwalnianiem ludzi z pracy. Idealny zawód w dobie kryzysu. Minusem tego zajęcia jest fakt, że większość czasu spędza się w samolotach. A przynajmniej minusem byłoby to dla kogo innego, bo nasz bohater ma na odwrót. W domu (a właściwie w pomieszczeniu, w którym trzyma trochę swoich rzeczy) czuje się obco, a jego prawdziwym domem jest samolot i lotnisko. Domem, po którym przychodzi mu pooprowadzać jedną z nowych pracownic, która poprzez webkonferencje chce zrewolucjonizować zawód zwalniacza ludzi z pracy.

Jako się już rzekło – „Up in the Air” to słodko-gorzka historia, w której ludzkie dramaty plączą się z dość niepoważnymi (dla nas) problemami głównego bohatera, którego poukładane życie staje przed nagłą możliwością niespodziewanego przewrotu. Strach zagląda mu w oczy, gdy dowiaduje się, że swoją pracę będzie musiał wykonywać zza biurka, a wymarzone 10 milionów przelecianych (jest takie słowo? pies mi chrapie do ucha i sam już nie słyszę myśli) mil lotniczych nigdy się nie spełni (to fragment filmu, który według gambita zrozumieją dobrze tylko ci, którzy też zbierają mile lotnicze; ja z kolei nie wiem, kto zrozumie to zdanie, które napisałem). Postanowi zrobić wszystko, żeby udowodnić, że jego pracy nie da się wykonywać zdalnie.

I jak to w takich przypadkach bywa, główny bohater nagle zacznie zauważać rzeczy, które do tej pory go nie obchodziły. Miłość, rodzina, stałość, swoje miejsce na ziemi (dosłownie)… Powoli zacznie do niego docierać, że może (a to bardzo wielkie może) jego lifestyle nie jest taki świetny, jak mu się wydawało. Pytanie tylko: czy nie jest na to za późno… No i co? Widać bez wątpienia, że to kino oskarowe pełną gębą. Przy czym to wcale nie musi być jakaś wielka superlatywa dla filmu.

„Up in the Air” mnie nie porwało (ostatni nic mnie nie porwało) i seans jakimś tam wielkim wydarzeniem nie był. Ale to znowu pewnie moja i mojego gustu wina, bo filmowi nie ma co zarzucić (no może co najwyżej magicznie znikającą rękę z „ameliowych” fotografii :P) i rzeczywiście na nominacje zasługuje. Jest tu wszystkiego po trochu. Trochę humoru, trochę refleksji, trochę tragedii, trochę nadziei… aczkolwiek film nic nowego nie ma do powiedzenia. Bohater Clooneya to kolejny filmowy bohater, który zabłądził i dla którego prawdopodobnie nie ma już odwrotu ze ścieżki, którą podąża. Nie on pierwszy, nie on ostatni. Ale może, może przy odrobinie szczęścia i uczucia ze strony Very Farmigi, której tyłeczek możemy tu podziwiać, ale który równie dobrze może być tyłeczkiem dublerki, uda się jeszcze naprostować to i owo. A nawet jeśli nie, to przynajmniej sobie Verę na golasa pooglądał – nie każdy „zabłądzony” ma tyle szczęścia. 4+(6)
(943)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004