×

Święci z Bostonu II – Dzień Wszystkich Świętych [Boondock Saints 2: All Saints Day]

Jest w historii kina kilka filmów, na które nikt nie czekał, nikt nie oczekiwał po nich niczego wielkiego, ani nie słyszał nawet, że powstają. A potem okazało się, że wszystkim zmiękła rurka na ich widok, a łatka „kultowy” przylgnęła do nich zaraz po tym jak pantoflową pocztą z ust do ust wieść o „zajebistym filmie” krążyła wśród widzów nabijając mu kolejnych zachwyconych widzów. I generalnie bardzo dobrze, że istnieją takie filmy, o których nic nie wiesz, a po obejrzeniu ich przecierasz ze zdumienia szkła w okularach. O ile oczywiście nosisz okulary.

Jednym z takich filmów są zdecydowanie „Święci z Bostonu” nikomu nieznanego reżysera Troya Duffy’ego. Opowieść o dwóch Irlandzkich braciach, którzy czynią dobro w imię Najwyższego zyskała zasłużony rozgłos, który (co ważne) jest zasługą tylko i wyłącznie samego filmu. Żadnej tam kampanii promocyjnej, żadnych głośnych nazwisk w obsadzie (no poza Ronem Jeremym i Jeanną Fine; no dobra, przesadzam, jest tu przecież Willem Dafoe, a i Sean Patrick Flannery aka młody Indiana Jones sroce spod ogona nie wypadł – choć na rok 1999 nie była to jakoś specjalnie orgazmotwórcza obsada), żadnych reklam w prajmtajmie… W ten sposób radzą sobie jedynie naprawdę dobre filmy, a „Święci z Bostonu” naprawdę dobrym filmem są.

Minęło dziesięć lat w trakcie których Duffy nakręcił się jedynie palcem w bucie. Nie wiem, dlaczego tak się stało, że nie zrobił żadnego filmu. Jestem pewien, że wiąże się z tym jakaś wzruszająca historia o bezduszności producentów, czy może twardym charakterze twórcy, ale nie chce mi się guglać za szczegółami. Co by się nie działo, dziesięć lat po pierwszej części przygód braci MacManus powstała część druga. Zupełnie niespodziewanie i znienacka, choć gdy już ruszyły zdjęcia to videodziennik z ich postępu na jutubie można było dzień po dniu oglądać. Znaczy chyba było można, bo ja widziałem tylko dwa/trzy pierwsze dni, a może i nawet tylko jeden.

Bracia MacManus siedzą sobie razem z ojcem w irlandzkiej głuszy, aż tu nagle do ich uszu dociera wieść o morderstwie dokonanym w jednym z bostońskich kościołów. Głównymi podejrzanymi w sprawie zabójstwa księdza są właśnie oni, MacManusowie. Socalled Święci nie mogą tego zostawić bez reakcji. Golą kudły, wsiadają na statek i płyną do Bostonu, aby osobiście zbadać kto im robi zły pijar. Tymczasem potomek zastrzelonego bossa mafii Yakavetty tylko na to czeka. Zapowiada się kolejna krwawa rozpierducha.

Z jednej strony mogło być zupełnie fatalnie, a z drugiej niby dlaczego. Minęło dostatecznie wiele czasu między dwoma częściami, że podejrzewanie Duffy’ego o to, że chce zarobić na sławie poprzedniego tytułu byłoby bezpodstawne. Dziesięć lat to również sporo czasu, żeby naskrobać solidny scenariusz, a nie tworzyć na kolanie, bo przecież następne Halloween już za pasem, a widzowie chcą szesnastej „Piły”. Coś jednak musiało być na rzeczy, że Duffy przez tak długi okres niczego nie kręcił – można było przypuszczać, że po prostu fartem mu „Święci…” wyszli i nie jest w stanie nic więcej sensownego od siebie dać (historia kina zna wiele przypadków takich jednorazowych wystrzałów z przypadkiem najwyraźniejszym chyba na czele – Christopherem McQuarriem autorem scenariusza do genialnych „Podejrzanych”). Dwójka mogła być więc taka, ale mogła też być siaka. I jak to zwykle bywa w takich przypadkach – wyszło w zasadzie pośrodku bliżej inplusa niż in minusa. Bo z jednej strony widać, że Duffy nad scenariuszem posiedział (choć widać to w dialogach, a nie w fabule, która jest tak samo prosta jak i fabuła jedynki) i nie było to przygotowywane tylko po to, żeby jeszcze coś grosza od widza wydoić (zresztą i tak chyba od razu na DVD poleciało)

EDIT:
Gość: PLuToN 2010/02/24 14:56:53 Q., pogooglałbyś czasem, BS2 jak najbardziej było w kinach za oceanem, DVD wychodzi dopiero w przyszłym miesiącu.
KONIEC EDITA

a z drugiej widać również, że każdy cent wydany na produkcję tego filmu trzeba było dokładnie i pięć razy przemyśleć, czy warto go wydawać na to, a nie na tamto. W wyniku tego powstał film trochę telewizyjny, trochę amatorski (ale w dobrym tego słowa znaczeniu; o ile jest takie 😉 ), ale widać, że stworzony przez kogoś, kto ma pojęcie o robieniu cool filmów. Bo jest to taki właśnie cool film, w którym pełno tego, co tygrysy lubią najbardziej – fajnych tekstów, strzelanin na dwa guny i trupów. Oczywiście mowa o tygrysach lubiących tego typu rzeczy.

I w zasadzie to nie ma się co rozpisywać za dużo, bo cały film można podsumować stwierdzeniem takim, że różnica między jedynką a dwójką jest taka jak między Willemem Dafoe, a Julie Benz, która go w drugiej części zastąpiła na pozycji jasnowidza z miejsca zabójstwa.

Nie jest jednak tak źle jak by to mogło zabrzmieć w ostatnim zdaniu powyższego akapitu. Nie jest, bo Julie Benz jest najjaśniejszym aktorsko punktem tego filmu. Może dlatego, że przez ostatnie lata przyzwyczaiła do swojej dexterowej Rity i każda odmiana od tej ciepłej kluchy wydawać się może objawieniem aktorskim. W każdym bądź razie Julie jest tu zupełnym przeciwieństwem Rity (jednakowo ładnie jedynie wygląda) i bardzo miło się patrzy na to niespodziewane i wygadane wcielenie, do którego posiedziała z dialekt kołczem i podszlifowała południowy akcent. Zresztą błysnąć było jej tu o tyle łatwiej, że w zasadzie nie miała żadnego godnego siebie przeciwnika. A już na pewno nie byli nimi tytułowi święci, bo to zawsze byli tacy sobie aktorzy, a tu na dodatek widać na ich twarzach, że spędzili niejedną noc nad drinkiem w knajpie dumając nad tym, dlaczego im filmowa kariera nie wyszła. Dobrze, że tutaj taki wygląd był na plus.

„Święci z Bostonu 2” stoją szybką akcją, strzelaninami, fajnymi dialogami i sporą dawką humoru. Wszystkiego z tych rzeczy jest tu po trochu, ale też do wszystkiego można by się poczepiać. Szybka akcja nie jest jakoś specjalnie efektowna, strzelaniny nie bryzgają krwią na ekran (a fajnie był było, gdyby bryzgały; oczywiście jest to zupełnie niemerytoryczny zarzut, który każdy przy odrobinie dobrej woli obali), teksty jakkolwiek cool to jednak w wielu momentach przekombinowane i za mocno stylizowane na cool (parę monologów Julie Benz jest tak bardzo cool, że aż przestaje być cool), a humor momentami deczko denerwuje, głównie we wszystkich scenach z trzema policjantami przygłupami.

Reasumując – nikt, kto lubi pierwszych „Świętych…” zawiedziony być nie powinien, ale też to już nie to samo co oryginał. Powrót ulubionych bohaterów to za mało, żeby ŚB2 miał jakąkolwiek szansę na miano kultowego. Ale obejrzeć go miło. 4(6)
(950)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004