Parnassus [The Imaginarium of Doctor Parnassus]

Powiadają, że gdy Bóg chce kogoś ukarać to odbiera mu rozum. W przypadku Terry’ego Gilliama było inaczej. Bóg zamiast mu coś odbierać – dał. A konkretniej dał mu zbyt bujną wyobraźnię. I choć posiadanie bujnej wyobraźni to nic złego i wielu pewnie bardzo by chciało zobaczyć jak to jest (całkiem fajnie, zaręczam ;P), to w przypadku zbyt bujnej wyobraźni nie jest już tak różowo. Bo choć nie siedzę w głowie Gilliama to myślę, że męczy go fakt, że prawie nikt nie rozumie jego twórczości, albo rozumie nie na tyle, jak chciałby tego ten twórca, którego korzonki sięgają zamierzchłych czasów Monty Pythona. Trzeba jednak oddać sprawiedliwość, że Terry z uporem maniaka kręci te swoje filmy, których nie sposób pomylić z żadnymi innymi produkcjami. I nie przejmuje się tym, że zwykle (choć nie zawsze; pewnie spora liczba ludzi gotowa byłaby zabić za np. „12 małp”) te wymysły jego twisted mindu lądują na listach najmniej zarabiających filmów w historii kina (pozdrowienia m.in. dla „Przygód barona Munchaussena”).

Oczywista sprawa, że zaraz się pewnie zleci tłumek ludzi (a przynajmniej zleciałby się, gdyby ktoś tu zaglądał :P), którzy zaczną twierdzić ponad wszelką wątpliwość, że to iż ja nie rozumiem filmów Gilliama nie znaczy, że inni też ich nie rozumieją, ale ja się tym przecież nie będę przejmować. Co więcej, myślę sobie, że nawet jak ktoś wielbi na klęczkach tego Amerykanina, którego zapewne w związku z MP dużo ludzi ma za Angola, to i tak nie wszystko kuma w jego filmach. Albo wydaje mu się, że kuma… Hmm… Ale dlaczego ja w ogóle o tym piszę?

Nie mam zielonego pojęcia, czy wpływ na mój odbiór filmu miała zabójcza godzina kinowego seansu (po trzeciej rano), ale jakoś nie wydaje mi się, że oglądany z wyspanym umysłem o powiedzmy 16:00 wywołałby u mnie gęsią skórkę. Raczej nie. Szczególnie że fanem Gilliama nie jestem i jakoś nie przypominam sobie, żebym dużo jego filmów zmęczył do końca. Tak czy siak musicie wziąć poprawkę na to, że siedząc w kinowym fotelu nieco balansowałem na granicy snu, z którego niestety „Parnassus” mnie nie wyciągnął na tyle, żeby nie ziewnąć od czasu do czasu. Ogólnie zresztą film ma jeszcze większego pecha, jeśli chodzi o moją o nim opinię, bo piszę tę reckę z bolącymi od cholera wie czego palcami i z lekkim zdenerwowaniem, ze mój mózg coś przysypia, choć myślałem, że jest(em) wyspany. A to z kolei sprawia, że myślę właśnie o tym, a nie o tym, o czym piszę.

I tym sposobem są już trzy akapity.

Z historią doktora Parnassusa wyżej wspomniany Bóg nie ma nic wspólnego i do historii owej się nie wtrąca. Co innego łasicowaty facet z namalowanym wąsikiem o aparycji Toma Waitsa. Oto i Diabeł we własnej postaci. Diabeł, którego głównym zajęciem jest zakładanie się z poczciwym doktorem o różne rzeczy. A przynajmniej tak wynika z filmu, w którym Diabeł na niczym innym przyłapany nie został. W wyniku jednego z takich zakładów Parnassus zyskuje życie wieczne, które szczęścia mu nie przynosi. A wręcz przeciwnie. Diabeł spokoju biednemu chłopu nie daje i ciągle go prześladuje. Tak samo jest w chwili, w której poznajemy poczciwego doktora, którego łatwo pomylić z Kapitanem Spauldingiem z filmów Roba Zombiego. Okazuje się bowiem, że za trzy dni 16 urodziny obchodzić będzie jego wielce sympatyczna córa i właśnie tego dnia Diabeł weźmie biedulkę do siebie. Jest jednak nadzieja. Jeśli Parnassus dostarczy Diabłu pięć dusz (tak z grubsza; próbowałem to opisać z cieńsza i wyszło mi kolejne siedem akapitów…) to nieświadoma niczego córa zostanie uratowana. Próbuje więc Parnassus zrobić wszystko co należy, w czym pomoże mu (albo i nie pomoże) tajemniczy nieznajomy wiszący z amnezją głową w dół u podnóża mostu (Heath Ledger w ostatnim swym ekranowym wcieleniu; tajemniczego nieznajomego, a nie podnóża mostu… ;P)

No i cóż… Chcąc nie chcąc pora na banalne zdanie, którym skwitować by można w zasadzie większość filmów Gilliama – przerost formy nad treścią. Kadr w każdej sekundzie zapełniają dziwne stwory, bądź jeszcze dziwniejsi ludzie wędrujące po alicjokrainoczarwym świecie za lustrem obwoźnego teatru. A gdy kamera opuszcza to osobliwe miejsce wielkich pinezek i wysokich drabin, to i tak nie ma chwili odpoczynku od gilliamowych wizji, bo nasi bohaterowie podróżują po współczesnym świecie wozem stanowiącym drewnianą wersję tego wielkiego łunochodu z „Gwiezdnych wojen”, w którym więziono C2PO do góry nogami (a może to być R2D2, chwie), a ubrani są wg najnowszych kanonów mody mistrza Fiszer Kinga. A że ogólnie świat przedstawiony w Parnassusie wysypał się z przegródki „przedmieścia gównianej dzielnicy” to choć pasują do niego jak ulał, to jednak wzmagają u widza poczucie ogólnego łotefaka.

Jak ktoś lubi (i rozumie 😉 ) filmy Gilliama to sobie spokojnie na „Parnassusa” może iść. Jak ktoś ich nie zna bądź nie lubi to też sobie może iść, ale raczej przyzwyczajony do „normalnego” kina będzie raczej na głęboką wodę analizy i interpretacji wrzucony, z których to raczej ciężko po jednym seansie wyjść obronną ręką. I choć fabuła w gruncie rzeczy do skomplikowanych nie należy (pogubiłem się dopiero pod koniec gdzieś w okolicy pojawienia się Colina Farrella, ale to już chyba efekt piątej rano i tego przyjemnego uczucia przylegania poduszki do policzka; a tak, wzięliśmy z Aśkiem do kina poduszkę), to jednak pełną radość z jej zrozumienia, jak sądzę, można mieć dopiero wtedy, gdy kuma się wszystko to, do czego pan reżyser chciał nawiązać. A to podejrzewam trzeba być oczytanym osobnikiem, którym niestety nie jestem. Cóż począć, jakoś da się żyć bez znajomości średniowiecznych dzieł dotyczących Szatana, Śmierci i innych tego typu rzeczy, o których w sylwestrową noc raczej nie powinno się myśleć.

Ogólnie więc nie jest to zupełnie moja Bajka, więc nie będę jej krzywdził (albo i nie) jakimiś tam ocenami. Za ocenę powinna wystarczyć łatka „film Terry’ego Gilliama”, bo co by o nim nie pisać to jest koronnym przykładem tej łatki, której nie sposób przykleić nikomu innemu.

PS. Heatha Ledgera było w tym filmie sporo. Myślałem, że mniej materiału z nim nakręcili, a tu jednak okazało się, że jakoś specjalnie wiele zastępstwa nie potrzebował. W związku z powyższym Johnny Depp pojawia się tu może na trzy minuty, a Jude Law na nieco więcej. Większy kawałek tortu uszczknął Colin Farrell, którego pięć minut jak na razie wydaje się, że bezpowrotnie minęło. I dobrze, będzie miał więcej czasu, żeby się Curusiem Jrem zająć. Bo ja to tęsknił nie będę – za Farrellem nie przepadam.
(915)

Skomentuj

Twój adres mailowy nie zostanie opublikowany. Niezbędne pola zostały zaznaczone o taką gwiazdką: *

*

Quentin

Quentin
Jestem Quentin. Filmowego bloga piszę nieprzerwanie od 2004 roku (kto da więcej?). Wcześniej na Blox.pl, teraz u siebie. Reszta nieistotna - to nie portal randkowy. Ale, jeśli już koniecznie musicie wiedzieć, to tak, jestem zajebisty.
www.VD.pl