Kinematografię koreańską darzę niekłamaną sympatią. Tę z południa, bo o północy to nie ma o czym mówić…
A w zasadzie to „darzyłem” byłoby tu odpowiedniejszym słowem, bo niestety zarzuciłem jakiś czas temu eksplorację tego jakże płodnego terenu. Ostatnio próbuję wrócić do ichniejszych filmów i nawet nawet jakoś idzie (czego nie widać po reckach, bo leń jestem), ale przyznać trzeba, że jeśli chodzi o film z tytułu, to nawet cała moja niezmierzona sympatia mu nie pomoże. Bo jak coś jest kiepskie to niezależnie skąd pochodzi, ale dalej jest kiepskie.
A mogło być fajnie.
Grupka (ale wstyd, napisałem najpierw „Grubka”, ale to chyba dlatego, że myślałem o jednym z bohaterów?) Koreańczyków zostaje zaproszona do wzięcia udziału w programie „Survivor: Australia”, edycja koreańska, rzecz jasna. Nie kręcą nosem, bo do wygrania jest okrągły milion dolarów, a tyle zawsze jest miło mieć na jakieś drobne wydatki. Ekipa filmowa (szumnie ją nazywając) wywozi ich na australijskie zadupie, gdzie szybko okazuje się, że w przeciwieństwie do oryginalnego „Survivora” kasę zgarnie ta osoba, która jako jedyna spośród ośmiu uczestników przeżyje. Rozpoczynają się codzienne „czelendże”, po których jedna z osób zostaje… cóż, wyeliminowana z gry.
Pomysł fajny, choć ciężko powiedzieć, że nowy. Na ludzi polowano już na ekranie kina przynajmniej od 1932 roku i premiery „The Most Dangerous Game” na podstawie opowiadania Richarda Connella. Telewizyjne wariacje na temat również od lat towarzyszą zjadaczowi filmowego chleba, żeby wspomnieć przykład oczywisty i „Uciekiniera” według kryjącego się pod pseudonimem Stephena Kinga. Jeśli zaś chodzi o wkład Azjatów w ten „podgatunek” kina to wspomnieć oczywiście należy świetny „Battle Royale„. Temat wykorzystano więc już na każdy możliwy sposób i pod każdą możliwą szerokością geograficzną, ale i tak nie przypominam sobie żadnej produkcji pod szyldem telewizyjnego „Survivora”. W „A Million” zaś w co drugim ujęciu łopocze sobie flaga ze znanym logotypem, co jest fajnym zabiegiem niezależnie od tego, że zawsze filmowana jest z takiej odległości, że niekoniecznie widać tam oryginalny napis „Survivor”. Mniejsza z tym. Ważne, że do konwencji telewizyjnego show o przetrwanie niezakończone zgonem dorzucono takie właśnie zagrożenie, przez co wydawać by się mogło, że pomysłu spieprzyć się nie da. A jednak, reżyserowi, który nazywa się prawie jak Ho Chi Minh (Min-Ho Cho) ta sztuka się udała.
„A Million: to kiepski film jest, w którym nic nie trzyma się kupy. Jeszcze póki wleką się samochodem przez bezdroża Australii to można się łudzić, że po zatrzymaniu rozpocznie się krwawa rozgrywka, w której może i nie będzie sensu, ale fajnie się ją będzie oglądało. Niestety nic takiego nie ma miejsca. Jest głupi „czelendż” i jeszcze głupsze „zasady” programu wymyślane na kolanie przez demonicznego prowadzącego. Demoniczny prowadzący bardzo się stara by być demoniczny, ale niestety budzi skojarzenia wręcz odwrotne. Potem jest jeszcze gorzej, a wszystko prowadzi do spodziewanego finału, którego głupota jednak spodziewana nie była. Serio, nie spodziewałem się, że to czego się spodziewam będzie takie bzdurne.
A przecież można to było tak prosto i fajnie zrobić. Wymyślić jednolite zasady konkurencji (zgapić z „Survivora” i tyle), wymyślić fajne „czelendże” (a nie: kto pierwszy dopłynie do chorągiewki), przegranych zabijać w jakiś wymyślny sposób i po kolei eliminować bohaterów. Prosto, łatwo i przyjemnie. Ale nie, lepiej było pogonić jedną bzdurę drugą bzdurą i dla pewności dorzucić trzecią bzdurę. Tworząc film bez tempa, bez emocji, bez atmosfery i bez sensu. Dla takich filmów wymyślono przycisk „rewind”. 2(6)
(896)
Podziel się tym artykułem: