×

Kochaj, tańcz, obserwuj i raportuj w Adventurelandzie, man

No dobra. Sprawdźmy jak pisze się recenzje w pociągu. Niby jest cisza i spokój, ale z drugiej strony cholera wie. Facet obok ogląda House’a i trochę ze słuchawek się do przedziału przedostaje. Ludzie w wagonie gadają, pociąg stuka, Asia czyta gazetę… Z tą ciszą więc tak pi razy oko.

A propos oka – zapuszczam od czasu do czasu żurawia na sąsiedni laptop i sprawdzam tego House’a oglądanego. Widzę, że facet dopiero zaczyna swoją przygodę, bo to jakiś początkowy odcinek. Poznaję, bo sam ostatnio zacząłem i póki co jestem w okolicach dziewiątego odcinka. Nie wiem o co tyle szumu z tym House’em, mnie się nie podoba. Aśkowi też – wyjątkowo zgodni jesteśmy w tej kwestii. Znaczy się sam pan doktor jest w porządku kolesiem, prawie tak zabawnym jak mój kolega Kabzior, ale sam serial wieje nudą. Jest mała szansa, że to wina lektora. No dobra, właściwie to duża szansa, bo z tego, co słyszę tłumaczenie standardowo w przypadku lektora jest o kant dupy potłuc. No ale my na dobranoc oglądamy i już się nie chce napisów czytać. Lektor jest w takim wypadku idealnym rozwiązaniem.

No a teraz spróbujmy recek kilka trzasnąć, a przyświecać nam będzie standardowe marudzenie Q: recki to się powinno pisać zaraz po seansie, a nie dwa tygodnie później. Ostatnio złapałem się na tym, że już w trakcie oglądania filmu zapomniałem co się działo pół godziny wcześniej, a co dopiero po dwóch tygodniach…

„Kochaj i tańcz”

Zacznę ten szybki (chyba) i krótki (jeszcze chybiej) przegląd nieco sadomasochistycznie od „pierwszego polskiego hitu tanecznego”, który w przypływie szaleństwa zacząłem oglądać i o dziwo skończyłem, choć patrząc na ekran coraz mniej wraz z upływającym czasem.

No to już wiem. Źle się pisze recki w pociągu. Wróć. Źle się pisze recki na kacu. I ze skręconą nogą na dodatek. Brak ciszy nie przeszkadza. Przeszkadza brak myśli jakichkolwiek, które by napłynęły do łba. Została tylko szaranagajama.

Wojtek (Damięcki) jest wielkim miłośnikiem tańca. Dobrze się składa, bo do Warszawy przyjeżdża legenda tańca Jan Ketler (Koman). Ketler wybierze dwójkę najbardziej obiecujących tancerzy, którzy wymiotą konkurencję w międzynarodowym konkursie tańca. Wojtek podąża więc na casting, a w tzw. międzyczasie swój pierwszy materiał dziennikarski przygotowuje Hania (Miko). która pisze artykuł o Ketlerze, który jak dość szybko się okazuje ojcem jej jest. Grecka tragedia wisi w powietrzu, no ale w końcu nie jest aż tak strasznie, bo przecież dance conquers all.

Naczytałem się o tym filmie wiele złego i rzeczywiście, film ten jest zły. Ale nie aż tak zły jak myślałem. Definitywnie spotkała go podczas produkcji jakaś krzywda. Coś tam kątem ucha słyszałem aferze ze ścieżką dźwiękową, którą trzeba było na kolanie pisać byle tylko zdążyć, ale myślę też, że to nie wszystko. Kto wie, może ta cała afera wpłynęła na to, że filmu nie widzieliśmy jeszcze na TVN-ie w postaci serialu i go nie zobaczymy, a twórcom żal było pozbyć się nakręconego materiału i wepchnęli go byle jak w kinowy film przez co wyszła im prawie dwugodzinna kobyła. Kobyła sprawiająca wrażenie, że powyjmowano z niej jeszcze kilka elementów, żeby dwóch godzin nie przekroczyć. No i cóż się dziwić, że wyszło guano. Szczególnie na początku, gdy jedna z dupy wyjęta scena goni drugą wyjętą z dupy scenę. Potem być może było lepiej, ale też niedokładnie oglądałem.

Gdyby istniała (a może istnieje) jakaś Wielka Księga Grzechów Głównych Polskiego Kina, KiT z pewnością spełniałby każdą jedną z uwzględnionych w tej liście pozycji. Widzieliście kiedyś jakiś polski film? No to wiecie, co i jak, nic pisać nie muszę. Mnie, nazwijmy to „świeżo upieczonemu Warszawiakowi”, najbardziej podobało się to, że cały film praktycznie w jednym miejscu stolicy nakręcono uwieczniając na wieczną pamiątkę śp. KDT.

Najfajniejszy w całym filmie był narzeczony głównej bohaterki, który jako jedyny emanował jakimkolwiek życiem. Cała reszta drzew złożyła się na kolorowy las pierdziorzewnej historyjki, jakich w kinie miliony. No ale od czego promocja i marketing, żeby to puu zapakować w złoty papierek i sprzedać. Tępy naród… I proszę się nie obrażać! Ja też film obejrzałem.

PS. Brawa za odwagę i wsadzenie do filmu Komana opowiadającego o tango (tangu?) (swoją drogą padłem, jak się okazało, że całą kapelę grajków z harmoszkami zatrudnili, żeby im grali 🙂 ). Trzeba być odważnym człowiekiem, żeby wsadzać się na taką minę – Koman już kiedyś o tango (tangu?) opowiadał i wystarczą te dwie sceny („Moulin Rouge!” of koz), aby zrozumieć, dlaczego polskie kino jest sto lat za murzynami. 3-(6)

***

Stary, kocham cię [I Love You, Man]

Ten film już na blogu chwaliłem szybkim jednym zdaniem, a teraz dodam do niego ze dwa kolejne. Miotam się tylko między dodaniem ich tu i teraz w pociągu, a tam i jutro w domu. Decyzja wciąż nie została podjęta.

Historia kina zna dwa zyliony przypadków ciapowatych bohaterów, którzy w poszukiwaniu miłości swojego życia popełniali wiele różnych czynów śmiesznych, żałosnych, desperackich, chujwiejakichjeszcze. Wszystko, żeby znaleźć lek na samotność w postaci opakowania z dwoma cyckami. Twórcy „I Love You, Man” postanowili sytuację nieco odwrócić i podali nam na tacy bohatera, który z dogadywania się z kobitkami napisał doktorat. Faceta, którego otaczają tabuny kobiet prawiących mu komplementy, gotowych na to, żeby dał im jakiś sygnał. No ale on sygnału nie daje, bo jest zakochany i wkrótce bierze ślub. I tu w państwie duńskim pojawia się problem, bo nie ma wesela bez „best mana”, a nasz bohater takowego na horyzoncie nie ma. Ba, szybko orientuje się, że tak naprawdę to nie ma nawet zwykłych kolegów. Poszukiwania przyszłego drużby czas więc zacząć, a łatwo nie jest, bo kumpel/drużba/przyjaciel to towar deficytowy. Szczególnie, gdy nie potrafi się do takich poszukiwań zabrać.

Dobrze się dzieje z komediami. Do tak głębokiego wniosku doszedłem po obejrzeniu kilku z nich. Nie wszystkie były super hiper, nie wszystkie mi się podobały, nie wszystkie bym polecił, ale mimo to wyłoniła mi się z tych seansów jedna zbiorcza myśl, że całkiem niezły poziom osiągnęły te filmy, które do całkiem niedawna spływały w kiblu klozetowych żartów. Dziwne przekonanie o tym, że puszczanie pawia jest śmieszne pozostało do teraz, ale przynajmniej sytuacja taka zepchnięta zostaje na margines, a nie stanowi kwintesencję filmu. I to jest dobre, bo ile można się śmiać z piardnięcia (o ile w ogóle kiedykolwiek się z piardnięcia śmiało). A przecież do zrobienia dobrej komedii nie potrzeba aż tak wiele, żeby natchnienie do tego czerpać z wychodka.

„I Love You, Man” jest filmem autentycznie śmiesznym (w dobrym tego słowa znaczeniu), który ogląda się z rosnącą przyjemnością i rodzącą się sympatią do bohaterów filmu. Mają oni jeszcze trochę niepotrzebnych klozetowych nawyków, ale można to wybaczyć, bo w zamian oferują naprawdę wiele…

Wiecie co? Nie wiem po co ja się tak rozpisuję. Szczególnie, że o niczym nie piszę. Prosto – polecam „I Love You, Man”, bo to zdecydowanie najśmieszniejszy film, jaki ostatnio widziałem, a na dodatek bardzo sympatyczny. 5+(6).

***

I teraz już, kurde, będzie krótko!

***

Observe and Report – Złap, zakapuj, zabłyśnij [Observe and Report]

Pojmanie terroryzującego centrum handlowe zboczeńca (brakło mi słowa, od kilku minut myślę nad nim i nic!) staje się obsesją strażnika, którego marzeniem jest dostanie się do akademii policyjnej. Zakończona sukcesem misja ma być jego kartą przetargową w drodze do celu.

Nie ma co ściemniać, że to dobre zdanie o komediach jest obecnie głównie zasługą zalewających nas z każdej strony filmów z tzw. „stajni Judda Apatowa”. „Observe and Report” jest jednym z nich, choć tu chyba tylko Seth Rogen jest jedynym łącznikiem spajającym ten film ze wspomnianą stajnią. Tak czy siak jedna banda.

OAR nie jest tak dobrym filmem jak „I Love You, Man”. Jest filmem dużo słabszym, mniej śmiesznym (nie wystarczy sam talent komediowy Rogena) i sprawiającym mniejszą frajdę w oglądaniu. Ale mimo to jest niezły i 4(6) niniejszym dostaje. Nie mogę się tylko zdecydować, czy jest sens jego oglądania, gdy widziało się podobny tematycznie „Paul Blart…„, ale chyba tak, bo mimo wszystko te filmy różnią się od siebie. Podczas gdy w „Paulu…” zobaczyć mogliśmy komediową wariację na temat Johna McClane’a, twórcy OAR postanowili sobie za cel coś zupełnie innego:

Zmieszczenie w filmie wszystkich rzeczy, które sprawiają, że nie ma on szans na załapanie się na kategorię PG-13. I za to słowa uznania, bo aktualne trendy w kinie są zgoła odmienne.

Wszyscy ci, którzy zdecydują się więc na obejrzenie „Observe and Report” muszą się przygotować na: solidną dawkę wulgaryzmów, bryzgającą krew, narkotyzowanie się (po polskawemu to napisałem?), nabijanie się z kalek oraz, last but not least, gołego fiuta. Wystarczyłaby tylko jedna z tych rzeczy, by film mógł zapomnieć o PG-13, a tu były wszystkie. Brawo.

Tak, prosty jestem, niewiele mi do szczęścia potrzeba.

PS. Ekshibicjonista! Na drugi dzień sobie przypomniałem dopiero!

***

Adventureland

No dobra, byłem gotowy na to, że nie jest to komedia, ale mimo wszystko nie obraziłbym się, gdyby trochę więcej do pośmiania się w tym filmie było. Sam fakt, że Bill Hader ma wąsa mi nie wystarczył! Ani to, że to kolejna „stajnia Apatowa” z Gregiem Mottolą od „Supersamca” na reżyserskim stołku.

Do końca nie załapałem, czy bohater „Adventureland” wybierał się na studia czy na studia podyplomowe, ale niezależnie od tego co to było – nie miał na to pieniędzy. A że bardzo pragnął na te studia/podyplomówkę trafić, postanowił zarobić trochę grosza i nająć się do ciężkiej pracy w miejscowym wesołym miasteczku. A każdy wie, że nic tak nie uczy życia i nie pozwala dojrzeć, jak praca w lokalnym wesołym miasteczku.

Magia kina jest po to, żeby w tak beznadziejnych miejscach jak lokalne wesołe miasteczko, miejscach, na które wszyscy narzekają i plują przez prawe ramię na ich widok, można było spotkać całą bandę indywiduów, którzy jakimś trafem psują próbowaną wmówić widzowi sytuację, że jest to przystań dla nieudaczników itp. ŁAŁ, ale długie zdanie. Pozornie, patrząc na okularników zakutych w tandetne firmowe koszulki, rzeczywiście może się wydawać, że to pierdoły dzień dobry są, ale wystarczy tylko trochę poczekać, odkryć ich wnętrze i zrozumieć, że wcale tak nie jest. No bo mamy wśród nich naszego głównego bohatera, czyli młodszą o pięćdziesiąt lat wersję Woody’ego Allena, mamy miłośnika słowa pisanego, który zaczytuje się w rosyjskich autorach, córkę bogatego kogoś tam, która aktualnie przeżywa czas buntu (matko, jaka ta Kirsten Stewart jest drewniana! „Zmierzch” to za mało, żeby poznać pełnie jej drewnowatości!), ciacho w postaci Ryana Reynoldsa, który rwie wszystko co ma cycki, ciacho w postaci miejscowej piękności o idealnie okrągłym zadku, no i tego Billa Hadera z wąsem. Oto magia kina w czystej postaci.

Osadzony w latach 80 „Adventureland” to sentymentalny powrót do przeszłości (choć raczej powrócą amerykańscy trzydziestolatkowie, a nie my, którzy jednak inne problemy w tych magicznych latach mieliśmy) i słodko-gorzka opowieść o dojrzewaniu. Ziew, prawda? No nie do końca, bo nie jest aż tak źle i intencji reżysera domyślać się nie trzeba – wszystko podane na tacy, kto to kupi ten odpłynie w klimat i zakocha się w tym filmie. A kto nie kupi będzie narzekał, bo on chciał komedię. Ja jestem pośrodku. 4(6)
(856)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004