Nie wiedzieć czemu, ale podskórnie czuję, że nie nadaję się dzisiaj do pisania czegokolwiek, a już w szczególności recek. Jakiś taki antypisaniowy (geez, ile ja tych dziwnych słów wymyślam…) się obudziłem. A szkoda, bo trochę filmów do zreckowania w zanadrzu mam. Z poniższej recki więc wiele nie wyjdzie, ale w końcu chyba i tak każdy na ocenę patrzy, a reszty czytać mu się nie chce, nie? NIE?!
Dobrze się zaczął ten rok. W zeszłym nie postawiłem ani jednej szóstki (zdaje się za mało oskarowych filmów z zeszłorocznego zestawu widziałem), a tu już drugi film z maksymalną oceną. Bo od razu mówię, że „Zapaśnik” dostaje u mnie 6(6) i na dodatek poważnie się zastanawiam nad tym, czy nie podobał mi się bardziej niż „Gran Torino„. A chyba tak właśnie jest, bo jak się tak zastanowić, to nie mam się czego czepnąć w tym filmie, a w GT coś by się z pewnością znalazło.
Fanem Aronofsky’ego nie jestem (nawet nie wiem jak się powinno pisać to nazwisko, a sprawdzać tradycyjnie mi się nie chce) i nie czekam na jego filmy z utęsknieniem. Owszem, „Requiem…” też dostało ode mnie 6(6), ale żebym miał ochotę wracać do tego filmu to nie powiem. Doceniłem jednak jego, łyżwiarsko mówiąc, wartość artystyczną i fakt, że na kolana mnie nie rzucił nie oznacza, że nie mogłem mu dać maksymalnej oceny. „Pi” mnie średnio obeszło (używając terminologii komentarzowej: polecam Panu „Rambo”, na pewno się Panu spodoba), a „Źródła” do tej pory nie oglądałem (widziałem za to „Below”, do którego napisał scenariusz i mi się w ogóle nie podobało). I nie sądzę, aby teraz mi się odmieniło i wstąpił w szeregi fanów tego reżysera, ale fanem „Zapaśnika” jestem od paru dni i z pewnością jeszcze parę razy w życiu go obejrzę. Jest w nim bowiem z grubsza wszystko co lubię. A co to takiego? A nie wiem, ale jeśli jest w „Zapaśniku” to właśnie o to mi chodzi – sami poszukajcie.
Bohaterem „Zapaśnika” jest, cóż za niespodzianka, zapaśnik, a dokładniej rzecz biorąc facet, który uprawia „sport” pod tytułem wrestling, czyli z grubsza rzecz biorąc walki na niby, w których oczywiście można ucierpieć, ale nie na tyle, jak mogłoby to w pierwszej chwili wyglądać. Randy, bo tak się zwie nasz zapaśnik, w latach osiemdziesiątych miał swoje kilka minut sławy, która przebrzmiała wraz z pojawieniem się „tego dzieciaka Cobaina”. Innymi słowy zaczynał jak Hulk Hogan, ale skończył nieco inaczej. Dwadzieścia lat po swoim największym sukcesie mieszka w przyczepie, nadal walczy w podrzędnych wrestlebudach i pocina w przestarzałe nintendo. Do czasu. Zawał serca sprawia, że Randy musi zacząć życie od nowa. I kiedy o wrestlingu nie może być więcej mowy, okazuje się, że nasz poczciwy Randy jest sam jak palec, a jedyną osobą, która ma dla niego trochę serca (choć raczej mowa tu być powinna o innym kawałku/kawałkach ciała) ma, a jakże, poczciwa sptriptizerka, w której rolę brawurowo wcieliła się Marisa Tomei, co przyniosło jej nominację do Oscara. Grający Randy’ego Mickey Rourke zresztą też załapał się na nominację i podobnie do swojej ekranowej partnerki nie udało się mu zamienić jej na nagrodę. Słusznie moim zdaniem (wstyd się przyznać, typowałem go na Oscara nie widząc nawet kawałka filmu ;P), bo w porównaniu do innych kandydatów nie zasługiwał na golasa aż tak bardzo. W końcu, jakby nie patrzeć, zagrał samego siebie, co nie sądzę, aby było trudniejsze od udawania(?) geja. Choć, i tak uważam, że Oscara powinien dostać Leoś za „Drogę do szczęścia”, ale o tym to już przy innej okazji, bo to nie tego filmu jest recka.
Dlaczego zawsze przychodzi taki moment recki, gdy sobie myślę „obaczę, co słychać w sieci i zaraz piszę dalej” i oczywiście nijak nie mogę się zebrać do kontynuacji…?
„Zapaśnik” to prosty jak konstrukcja cepa film o samotności, którego siłą jest właśnie ta prostota. Prostota i pół dokumentalny zapis egzystencji tytułowego bohatera, którego życie potoczyło się w kiepskim kierunku i nagle budzi się chłop z ręką w nocniku i z całych sił próbuje się w tym wszystkim odnaleźć i połapać. Aronofsky wchodzi ze swoją kamerą do jego kempingowej przyczepy, do zapleczy hal, w których zbierają się wielkie chłopy o gołębim sercu i do nocnych lokali pełnych szukających klientów skąpo ubranych tancerek. Bez upiększania, bez efektów specjalnych i bez silenia się na uatrakcyjnienie filmu za wszelką cenę. Wot jak w pozytywizmie (a to teraz dowaliłem!) – łych zwierciadło na ulicę i niech się w nim odbija normalne życie. W wyniku tego „Zapaśnik” stąpa po granicy fabuły i dokumentu, co sprawia że wydźwięk filmu jest o wiele silniejszy. Szybko zaczynamy kibicować głównemu bohaterowi, co jest dość ważne, gdyż towarzyszymy mu właściwie przez cały film. A że Rourke’owi udało się udźwignąć na swoich barkach ciężar bycia w centrum uwagi tym lepiej, bo i to zdecydowało, że powstał świetny i prawdziwy film, który nie pozostawia widza obojętnym.
Dobra, kończę, bo od kilku dni mam wrażenie, że nie umiem o filmach pisać :/ a to jak z… sikaniem. Człowiek se raz wmówi, że się nie wysika, gdy się ktoś na niego patrzy (na jego plecy, zboczeńcy! :P) i potem już nie ma wała, żeby się w spokoju wysikać w publicznym szalecie pełnym klientów. Tak samo z reckami, wmówiłem sobie, że mam kłopoty ze skleceniem trzech zdań o filmie i rzeczywiście, mam kłopoty ze skleceniem trzech zdań o filmie… AAAAA.
Na koniec brawa dla Marisy Tomei, która odkupiła z nawiązką swoje winy z „What Women Wants”, gdzie zrobiła coś, czego nie lubię w filmach najbardziej. A tą rzeczą jest występowanie w staniku podczas gorących scen miłosnych. Geez, jak nie chcesz nic pokazać, to po prostu poproś operatora, żeby „odjechał” kamerą w zaświaty i już. Zero problemu. Ale jak już decydujesz się na miłosną układankę na oczach widzów, to zdejmij do jasnej cholery biustonosz!… Nieważne, to problem na osobne rozważania. Tak czy owak na Marisę się już za to nie wściekam, bo w końcu zdjęła ten biustonosz nieszczęsny. Teraz czas na Courteney Cox i odkupienie win z głupiego filmu o Elvisach. Jak mu było? „1000 mil do Graceland” zdajesie.
(758)
Podziel się tym artykułem: