No i stało się coś, czego nigdy bym się nie spodziewał, że się stanie. Wylądowałem w kinie na filmie, którego tytuł potem sobie sprawdzę, żeby go dać w tytule recki. Uprzedzając zaskoczone spojrzenia powiem, że seans miałem darmowy. Nikt by mnie nie skusił, żeby za niego zapłacić – wolałbym sobie nogę uciąć, żeby płacić za bilet na taki film. Nieważne. Czas naskrobać kilka słów zanim się prześpię z moją oceną tego filmu i zmienię zdanie. A prawdopodobnie jest co zmieniać, bo…
Nie było tak źle. Spodziewałem się sraczki, żenady, beznadziei i jeszcze raz żenady. O filmie wiedziałem tyle, że powstał na podstawie serialu, a o serialu wiedziałem (i nadal wiem) tyle, że bez oglądania wiem, że to kupa (zdanie o filmie nic nie zmieni w moim zdaniu o serialu, może to i głupie, ale nikt nie powiedział, że jestem mądry). Są czasem takie filmy/seriale/łotewer, o których bez oglądania się wie, że szkoda cennego czasu i to właśnie przykład takiego serialu. Na dodatek zerżnięty w całości z „South Parku” co przekreśla go do końca. I nawet nie to, żebym był fanem „South Parku”. Pierwszych sezonów (widziałem ze trzy odcinki) nie trawiłem, potem gdzieś tak siódmy wziąłem na spróbowanie i spodobał mi się, ale nie na tyle, żeby zgłębiać go dokłądnie. Ot jak mi ktoś powie, że warto któryś odcinek zobaczyć, to go oglądam i zwykle jestem zadowolony. W przypadku „polskiej wersji” choćby mi twórca (Bartek Kędzierski, tak?) tłukł godzinami, że to nie o to chodzi, że to co innego, że zamysł jest inny, że to, że sramto – przekonać się nie dam. Zajumałeś chłopie sprawdzony pomysł, ubrałeś go w jeszcze gorsze rysunki i jakimś cudem ci się udało zdobyć zwolenników.
No ale nie o serialu jest to recka.
W przypadku „South Parku” było podobnie. Serial mi nie leżał, ale film kinowy spodobał mi się bardzo. No dobra, to może przesadzam z tym „podobnie”, bo kinowi „Włatcy…” podobali mi się na tyle, żeby na nich nie pluć. Niby niewiele, ale zawsze coś. Myślałem, ze będę zażenowany słabym poziomem filmu i żartów w nim zawartych, ale tak w zasadzie chyba ani razu nie poczułem takiej totalnej żenady. No może w trakcie „parodii” związanych z obrządkami kościoła katolickiego przeszło mi przez głowę „no i po co? na siłę ładować, byle tylko kontrowersyjnie było”, ale tak poza tym było ok. Wiadomo, dzieło nawet średnich lotów to nie jest, ale jak się ma najgorsze oczekiwania i potem dochodzi do wniosku, że jednak ciężko byłoby je potwierdzić przykładami z filmu, to choćby nawet wypadało (ojej, co sobie ludzie o mnie pomyślą!) to sumienie nie pozwala mi napisać, że to kupa. No dobra, jest to kupa, ale o smaku truskawkowym powiedzmy.
Asiek, która ostatecznie przekonała mnie do pójścia na ten film, pewnie się zdziwi czytając tę reckę, bo co chwila patrzyła na moją obojętną twarz i pytała „żyjesz?”, ale co tam, niech ma na dobranoc. Przeżyłem w końcu i nie było tak źle. Zaśmiałem się pod nosem AFAIR dwa razy, ale dla równowagi – odruchów wymiotnych nie miałem chyba ani razu. A to już coś, jak na dokonania polskiego kina.
Najbardziej podobały mi się miśki. Miśki były OK i chyba nawet film przycięty tylko do ich występów wywołałby u mnie głośniejszy śmiech. Szkoda więc, że miśków było za mało. Za dużo natomiast było niczego. Słychać to było wyraźnie po reakcji sali. Z pięć minut śmiechu, a potem pół godziny ciszy. A wnioskuję, że była to publiczność całkiem przychylnie nastawiona do tego dzieła. I dokładnie taki właśnie był ten film. Miał swoje momenty, ale poza nimi naćkali w nim zapełniaczy, żeby dociągnąć do półtorej godziny. Pewnie w formie półgodzinnego odcinka (nie wiem, ile mają odcinki serialu, ale wszystko jedno) byłby zupełnie zabawny. Szkoda tylko, że taki mało oryginalny. Powiedzmy sobie szczerze, gdyby w Bollywood zrobili taką kopię jak to nasze polskie dziełko, to każdy by pukał się w czoło i narzekał pod nosem, jak to w Indiach nie potrafią nic wymyślić. A jak my kopiujemy z wiernością równą jakieś 80% (na zasadzie: tam się śmieli z Kanady, to my się pośmiejemy z Chin), to ma to rzesze fanów. Strzelam w ciemno, bo zakładam, że gdyby nikt tego nie lubił, to film pełnometrażowy by nie powstał. Zaprawdę dziwne.
Ale, nie napisałem o co biega w filmie. No więc grupa małolatów poznaje u wróżki swoją niezbyt kolorową przyszłość. Postanawiają temu przeciwdziałać i robią wszystko, żeby nigdy się nie zestarzeć. W myśl zasady – siedźmy całe życie w drugiej klasie, to nie dorośniemy. Wot i cała fabuła.
Dialogi jak na polski film całkiem niezłe (za dużo jedynie na siłę wymyślonych przekleństw i powiedzonek na chama obliczonych na przejście do języka codziennego), parę ciekawych pomysłów w fabule – da się wytrzymać, choć o pół godziny krótszy byłby lepszy. No i przydałby im się jakiś spec od dubbingu. Na moje ucho jednego mieli, który znał jedynie lwowski zaśpiew. Swoją drogą, co w nim śmiesznego? Nie wiem. Widać ktoś doszedł do wniosku, że to zabawne i nawet jak nie było trzeba, to postaci gadały z takim właśnie akcentem (np. ojciec jednego z bohaterów; ten od zupy czosnkowej). Czary akcentowej goryczy dodali Chińczycy mówiący z francuskim akcentem.
Innymi słowy mogło być dużo lepiej, mogło być dużo gorzej. Zniesmaczony nie jestem, a to sukces. Oceny nie wystawiam, bo z dziką chęcią chciałbym postawić 1(6), ale sumienie mi nie pozwala, bo widziałem jednak dużo gorszych filmów od tego. Na 2(6) też aż tak źle nie było – tyle, że na od 3(6) w górę to czuję, że taka ocena byłaby krzywdząca dla innych filmów, które wcześniej dostały tak samo.
Nie polecam, róbta co chceta, idźcie do kina, ściągajcie, olejcie – nie mam żadnej dobrej rady na koniec. W każdym bądź razie Quentin film przetrwał i żyje i ma się dobrze. I bez oglądania, zaledwie po zobaczeniu plakatu może stwierdzić, że z pewnością jest to film lepszy od niestety nadchodzącej szybkimi krokami „Zamiany” z Piotrem Gąsowskim w roli zniewieściałego jak sądzę prezydenta.
(754)
Podziel się tym artykułem: