×

Slumdog. Milioner z ulicy [Slumdog Millionaire]

Jest tak:

Sprawdzanie imion głównych bohaterów jest poza granicami mojego „chcenia”, dlatego…

Bohaterem najnowszego filmu Danny’ego Boyle’a jest młody chłopak, który właśnie odpowiedział poprawnie na przedostatnie pytanie w indyjskiej wersji „Milionerów” i w następnym odcinku powalczy o  główną nagrodę. Wcześniej jednak odwiedzi posterunek policji, gdzie poddany zostanie drobnym torturom w celu wyciągnięcia z niego informacji na temat tego, w jaki sposób udało mu się oszukać w popularnym teleturnieju. No bo jak to możliwe, żeby wychowany w slumsach młodzieniec znał tyle dobrych odpowiedzi? Tymczasem nasz bohater sprawia wrażenie szczerego i rozpoczyna swoją historię, która wiedzie go od pytania do pytania poprzez jego dość nieszczęśliwe życie.

„Slumdog…” zachwycają się wszyscy (genialny polski tytuł BTW) i gdy tylko mowa o jakiejkolwiek możliwej do zgarnięcia nagrodzie to od razu w jej kontekście pojawia się tytuł tego filmu. Tymczasem… Żartuję, nie ma żadnego tymczasem. Film rzeczywiście zasługuje na sporo nagród, bo w rzeczy samej jest najlepszym filmem, jaki widziałem od dłuższego czasu. Już w niedzielę powinien dostać Złotego Globa, a Boyle’owi i spółce wręczy go sam Shah Rukh Khan. Cóż za zbieg okoliczności…

Pierwszym, oczywistym skojarzeniem, które przychodzi do głowy podczas oglądania tego filmu jest „Miasto Boga” Meirellesa (noszQ! znowu to samo, byłem pewien, że mam na blogu reckę „Miasta Boga” bo przecież ją pisałem, pamiętam jak dziś! a tu ani śladu ;P no to dla dobra tej recki – wyceniłem film Meirellesa na 6(6)) i rzeczywiście, jest w tym skojarzeniu sporo słuszności, bo obydwa filmy dużo więcej łączy niż dzieli. W obydwu mamy slumsy (Rio De Janeiro, Delhi, jeden pies), bohaterów w wieku przedszkolnym, którzy uczą się życia oraz przegląd przez to ichnie niezbyt szczęśliwe życie sfilmowane w dynamiczny sposób, który „Miastu Boga” przyniósł nominację do Oscara za zdjęcia. Jedno w zasadzie tylko je różni – „Miasto Boga” jest lepszym filmem.

Trzeba uczciwie przyznać, że w końcu Boyle’owi wyszedł jakiś dobry film i chłopak wrócił na dobrą ścieżkę wydeptywaną u zarania swojej kariery filmami takimi jak „Shallow Grave” czy owiany aurą kultowości „Trainspotting”. W „Slumdog Millionaire” jest czym nacieszyć oczy (choć widoki raczej przyprawiają o depresję), jest wiele okazji do „zsympatyzowania” się z głównymi bohaterami, a także jest świat Indii widziany innymi oczami niż te bollywoodzkich artystów od X-Muzy. Obecna rok temu w Indiach Asiek podczas seansu potwierdziła, że tam rzeczywiście jest tak syfiasto i to mi wystarczy na potwierdzenie autentyczności filmu Boyle’a. Z pewnością udało mu się w paru miejscach przesadzić (jakoś tak średnio mi się widzi ten pogrom Muzłumanów), ale nie jest to film dokumentalny, więc taka praktyka jest dozwolona. Chcesz dokumentu? Oglądaj „Przeznaczone do burdelu”. Chcesz pełen emocji, żywy film? Obejrzyj „Slumdog…”.

Trudno nie trzymać kciuków za młodych bohaterów, którzy w brutalnym świecie radzą sobie nadzwyczaj dobrze, więc nie ma mowy o tym, żeby poziewać podczas seansu i myślami błądzić gdzieś indziej. W końcu! Ile to już filmów ostatnio przerobiłem, w których podczas oglądania myślałem, ile jeszcze do końca, bo bym coś zjadł. „Slumdog Millionaire” się siada i się ogląda. Nie jest to łatwy do odbioru film (nikt się z dziecinnymi bohaterami nie cacka; to Indie a nie Szwecja), ale po jego zakończeniu człowiek czuje satysfakcję z tego co zobaczyć, przeżył, usłyszał. W każdej minucie filmu, bo Boyle nie zmarnował żadnej.

Ale żeby nie było tak słodko, „Slumdog Millionaire” idealny nie jest. Denerwuje w nim kilka uproszczeń głównie związanych z samymi „Milionerami”. Brak informacji o jakie sumy gra główny bohater oraz ściemnianie, że nie ma żadnej sumy gwarantowanej i z każdym pytaniem główny bohater może stracić wszystko (no chyba, że tak jest w indyjskiej edycji, ale sprawdzałem tu i tam i wszędzie widziałem gwarantowane sumy) zajmuje głowę niepotrzebnymi myślami typu „ej, coś tu ściemniają”. No i te banalne pytania. Ludzie nie mają aż tyle szczęścia. A najgorsze jest ostatnie pytanie. Już pal licho, że bohater zastanawia się nad odpowiedzią, ale jednej rzeczy nie kupuję i nikt mi nie przetłumaczy, że to możliwe. Otóż pada najłatwiejsze z możliwych pytań i chłopak wybiera odpowiedź. Napięcie, nikt nie wie, czy odpowiedź jest właściwa. Przed telewizorami gdzie się da stoją tysiące Indusów i się zastanawiają co dalej. Czy chłopak wygrał, czy nie. Nikt mi nie powie, że wśród tych tysięcy ludzi nikt nie wie, czy odpowiedź jest dobra czy nie. Wszyscy w ciszy czekają, co powie prowadzący i nikt ani pary z ust nie puści. Kaman! Zaraz by się znalazł ktoś, kto by się zaczął drzeć „Dobrze! Wygrał!” albo „A to cieć! Przegrał!”. To tak jakby ktoś nakręcił film o meczu Polska – Norwegia na Śląskim, który mógł gwarantować awans do MŚ po szesnastu latach niebytu w zależności od wyniku równolegle rozgrywanego meczu Ukrainy i wmawiał widzowi, że do ostatniej sekundy meczu nikt na widowni nie znał tego drugiego wyniku. Taaaa. Co kawałek ktoś radia słuchał i na żywo innych informował co się dzieje i że hura mamy awans.

No ale tak poza tym to nie ma się czego czepiać. Wystarczy zaakceptować te uproszczenia i konwencję typu: „no co za fart, akurat się chłopakowi trafiły takie pytania, że dzięki nim może opowiedzieć chronologicznie historię swojego życia” i już można się cieszyć filmem.

A i jeszcze jeden słaby element był w „Slumdog…” – Anil Kapoor w roli prowadzącego „Milionerów”. Jako prowadzący był beznadziejny. Dobrze mu szło we wszystkich scenach poza teleturniejem, ale w jego trakcie był okropnie beznadziejny. Szkoda, że nie przekonali Szaruka, żeby zagrał samego siebie.

Czyli co? 5+(6), nie ma innej rady. Choć pewnie, gdyby nie moja większa wiedza na temat Indii i Bollywood niż jeszcze rok temu ;P ułatwiła mi podniecanie się tym filmem. Szczególnie, że było w nim parę odniesień do Bollywood (gówniane wejście Amitabha; Boyle kocha szalety…), a i pojawiło się kilka znanych twarzy. Pal licho Irrfana Khana, który gra w każdej możliwej koprodukcji indyjsko-zachodniej, ale był też kolo, którego nawet Asiek nie rozpoznał, a ja tak! Ha! I mówię:
– O, a tego znam!
– Taa, jasne. Na pewno.
– No mówię, że znam!
– Taaaaaa ;P
– W „Kaante” (w końcu jakiś film, do którego mam reckę na blogu :/) grał.
– O! Rzeczywiście!
– I co? Głupio ci teraz? ;P
Mowa o panu Maheshu Manjrekarze, który z tego, co widzę, zdaje się wykorzystywać swoje pięć minut i po dość niezauważalnej karierze aktorsko-scenariuszowo-reżyserskiej wkrótce pojawi się w kilku filmach u boku takich gwiazd jak Bipasha Basu, Salman Khan, Om Puri, Amitabh Bachchan i Konkona Sen Sharma. Inna sprawa, że zagra rolę np. hydraulika… Swoją drogą tak przeglądam teraz IMDb i widzę, że w „Slumdog…” zagrał ulubiony aktor gambita Uday Chopra. Ale kogo on tam zagrał? Zabijcie mnie, nie wiem!

No i byłbym zapomniał. Film oparty jest na książce Vikasa Swarupa. Książki nie czytałem, ale ptaszki ćwierkają, że niewiele jej zostało w filmie. Mnie to nie martwi nic a nic, filmu Boyle’a w żaden sposób nie psuje, co więcej, zamiast narzekać, że zmasakrowali książkę lepiej docenić, że seans filmowy dla takich tępych twórców blogasków jak ja jest najlepszą możliwą zachętą do sięgnięcia po książkę. I nawet lepiej, że jest inna, nie będę miał uczucia deja vu! O ile of koz ją przeczytam…

No i byłbym zapomniał 2. Bardzo mi się podobały końcowe napisy. Mistrzostwo świata.
(723)

A miało być tak:

Dobra, do jasnej cholery! Siadam i recenzuję w dwóch zdaniach (ciekawe, czy skończy się tak jak zwykle, gdy chcę coś w dwóch zdaniach opisać) com tam ostatnio widział! Będę musiał wysilić mózg, bo najtrudniejsze będzie wymyślenie, co widziałem, ale trzeba to zrobić, szczególnie że przez weekend prawdopodobnie będzie tu straszna posucha, bo jadę wybierać polską Miss Bollywood. Mam nadzieję, że apartament z widokiem na morze już na mnie czeka…

Tylko herbatę sobie zrobię…

Dziesięć minut później. No idę, idę… Człowiek kliknie byle gdzie w internet i zamiast robić herbatę dalej klika…

Następne dziesięć minut później. Tak trudno dojść do kuchni… Ale mam usprawiedliwienie. Obrabiałem na potrzeby jednego forum ten cytat z „Sainikudu”:

– Macie zamiar wygrać te wybory postępując według ogólnie przyjętych zasad? Polityki nie można nauczyć się w szkole. Musicie zabijać, podkładać bomby, kraść urny, a do windy wchodzić z pistolecikiem! Jesteście na to gotowi? Bo ja tak. Powiedzcie mi, zrobicie to?
– Czekaj, szwagruniu. Róbcie lepiej to, co przystoi w waszym wieku. Uganiajcie się za dziewuchami, zakochujcie się w nich i piszcie rzewne listy. A jeśli odrzucą wasze zaloty spalcie im twarz kwasem albo zadźgajcie na śmierć. Za miękcy w kroku jesteście do polityki. Jedźmy do wyborców. Zostawmy te piczki. Powiedz słowo, a sam ich rozwalę. Jeden rozkaz i zabijam!
– Weź i nie pij więcej kawy… Opowiem im więcej o mnie. Na pewno to zrozumieją. Urodziłem się w Paidipalli. Wyrosłem w Peddammagadda. A potem w Paidimagaddapeddampalli nauczyłem się, że aby przeżyć trzeba zabijać. Wy dużo się uczycie, aby zdobyć stopień magistra. Ja też ciężko pracowałem, żeby osiągnąć tę pozycję. Jeśli nas nie posłuchacie, to dzisiaj pójdziecie spać w trumnie. Paniali? Wycofajcie się.
– Zrobią to, szwagruniu… Coś się tak nadął, kłapciuszku?
– Wycofają się… albo zdechną.

A teraz już naprawdę idę!

Sukces! Zrobiłem! Kawę…

Spróbujmy…

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004