To przecież takie proste, siąść i napisać… A ja się zebrać nie mogę i zaraz nie będę pamiętał, co oglądałem i czy w ogóle mi się podobało…
Tunel ku wolności [Der Tunnel]
Asiek chciała coś z Bollywoodu, mnie się nie chciało oglądać kolejnego trzygodzinnego filmu, więc zaproponowałem niemiecki „Tunel ku wolności”. Zgodziła się. Nie wiedziałem, że też trwa trzy godziny…
Początki Muru Berlińskiego. Obywatele NRD masowo przekraczają granice lepszego świata. Wśród nich znajduje się mistrz Niemiec w pływaniu Harry Melchior. Za sobą pozostawia jednak swoją siostrę po którą obiecuje powrócić. A jako że ciężko o tyczce przeskoczyć ponad murem, to wraz z paczką kolegów postanawia podkopać się pod Murem i w śmiałej ucieczce wydostać z NRD kilka osób oprócz swojej siostry. Oparte na faktach.
I tu nastąpiła (w pisaniu notki, nie w ucieczce) kilkugodzinna przerwa, po której znów wypadałoby napisać, że to takie proste…
Lubię filmy oparte na faktach, lubię przez ekran liznąć trochę historii i pooglądać jak to było. Z tego punktu widzenia seans „Tunelu ku wolności” zapowiadał się na dobrze spędzony czas spożytkowany na małej lekcji historii. Zaczęło się w sumie źle, bo nikt mi nie wmówi, że koleś grający głównego bohatera raz wygląda na pływaka, a dwa że zdołałby wygrać coś poza mistrzostwem saharyjskiej ligi okręgowej. Oczywiście czepiam się, bo to był tylko epizod wprowadzający, ale dla mnie ważne jest jak film się zaczyna. Od tych pierwszych kilku minut zależy moja frajda z seansu i tym lepiej im mniej okazji do kręcenia nosem. No ale ile można się dąsać na niewłaściwą sylwetkę pływaka?
Potem natomiast zaczął się typowy film oparty na faktach, czyli już nie było co narzekać. Dramatyczna historia Muru Berlińskiego i jego wpływu na ludzi szybko wciągnęła trzymając moje palce z dala od pilota. Problem w tym, że trochę tego było za dużo i gdy film osiągał drugą godzinę a do ucieczki jeszcze sporo zostało, coraz częściej niemy ziew przetaczał się przez moje oblicze. Może za bardzo skupiono się na realiach, a za mało na tym, żeby je jakoś ubarwić, nie wiem. W każdym bądź razie trochę byłem znudzony historią w wykonaniu tego niemieckiego filmu. W wyniku tego dramatyczną końcówkę obejrzałem bez emocji ciesząc się, że już blisko końca.
Tak czy siak to dobry film tylko za długi o jakąś godzinę. Trzy godziny filmu, a nie wiem do tej pory jakim cudem facet, który był na celowniku każdego agenta, kapusia i milicjanta we wschodnim Berlinie (mieli tam milicjantów?) zdołał przeprowadzić swój plan aż do realizacji bez zainteresowania ze strony wspomnianych tym, co też on robi całymi godzinami gdzieś tam. Tego nie wytłumaczono w żaden niepozostawiający wątpliwości sposób.
A potem sprawdziłem w necie głównego bohatera i okazało się, że w rzeczywistości nazywał się inaczej. Wszyscy bohaterowie zresztą nazywali się inaczej. Co komu przeszkadzały prawdziwe nazwiska? I ile prawdy jest w filmowych prawdziwych wydarzeniach? Ciężko powiedzieć, ale jeśli dużo rzeczy było tu zmyślonych na potrzeby filmu to trzeba je było zrobić bardziej wciągające i bym nosem nie kręcił. 4(6) ale jakby skrócić o godzinkę to na pewno dałbym więcej.
Aha, a to prawdziwy Harry Melchior, czyli Hasso Herschel:
***
Babylon A.D.
Z trailera wynikało, że kaman, co oni wszyscy pieprzą, że to cienkie? Gonią się, strzelają, Vin Diesel rzuca onelinery… nawet reżyser Mathieu Kassovitz marudził, że mu film producenci czy ktoś tam zepsuli. Trzeba się więc było przekonać na własne oczy…
Thoorop (fatalne imię dla głównego bohatera, gdybym był Dieselem to odrzuciłbym scenariusz już tylko ze względu tego Turopa. Tu ropa, tu ropa, wzywam cię wieżo wiertnicza) mieszka sobie spokojnie w blokowisku i wcina koty. Pewnego dnia jego stary przyjaciel Gerard Co ja Robię Tu Depardieu zleca mu przewiezienie pewnej dziewczynki z Europy Wschodniej do Nowego Jorku. I nie chce słyszeć odmowy. Thoorop dla świętego spokoju się zgadza, choć pewnie mógłby wszystkich powybijać i też mieć spokój.
No i kurde tak zacząłem oglądać i co? Fajny film. Miła wstawka z kotem, Vin Diesel jak to Vin Diesel odzywa się tylko, gdy trzeba rzucić onelinerem, faceci z bronią, misja specjalna zapowiadająca wybuchy, strzelaniny i walkę wręcz (którą zapowiadała obecna w obsadzie Michelle Yeoh). Jednym słowem oglądać i nie narzekać. Przecież nie miał to być drugi Hamlet. A potem się wszystko tak pięknie spieprzyło, ech.
Za to lubię kino lat osiemdziesiątych, że tam nie wymyślano cudów. Jak trzeba było przewieźć dziewczynkę z punktu A do punktu B to się ją przewoziło napieprzając dookoła tylu bandytów ile się da i tyle. Trafieni bandyci krwawili, każdy naokoło rzucał fuckami i nikt się niczym nie przejmował. Bo po to były filmy o napieprzaniu wszystkich dookoła, żeby się nie przejmować niczym innym. No i niby w „Babylon A.D.” też się nikt nie przejmuje i zęby się sypią (choć niedosłownie, niestety trzeba przyznać), ale do tego wszystkiego dołożono jakąś bełkotliwą ideologię o sektach religijnych i innych apokaliptycznych bredniach, z których nic nie wynika poza chaosem. Jakby ktoś chciał, ale nie mógł. A jak jeszcze wyskoczono z jakimś wszczepianiem inteligencji noworodkom to już wysiadłem. Bzdura do kwadratu. Nie przeszkadza mi rozwalanie samolotu strzałem z pistoletu, bo i w czym miałoby mi przeszkadzać? O to chodzi w takich filmach, żeby Diesel dostawszy z rakiety w skuter wyszedł z tego bez szwanku. Ale pitolenia o pierdołach pod wezwaniem artystycznych ambicji nie zniesę.
A mógł być taki fajny film. 3(6)
Ajj, byłbym zapomniał. Nie wiem, co dosypali Michelle Yeoh do jedzenia, ale walki w jej wykonaniu są poniżej krytyki. Machnie nogą byle jak, cios nawet nie doleci do szczęki a badgaje leżą pokotem. I żeby nie umiała inaczej, ale umie! Od kilkudziesięciu lat udowadnia, że umie! A tu nagle taka żałość.
***
Necrobusiness
O filmie już jakiś czas temu było głośno. Patrzta, ludzie, gdzieś w Szwecji ośmielili się nakręcić film o naszych łowcach skór z łódzkiego pogotowia. Nie mają własnych problemów? No to nie było wyjścia, moi lubi dokumenty to i ten musiał obejrzeć.
Jako się rzekło, „Necrobusiness” to nakręcona przez mieszkającego w Szwecji Polaka średniowieczna opowiastka dotycząca afery w łódzkim pogotowiu. Dziennikarka przybywa do Łodzi, aby zająć się zlustrowaniem polskiego rynku pogrzebowego ze szczególnym naciskiem na osobę niejakiego Witolda Skrzydlewskiego, który rządzi polskim podziemiem hehe cmentarnym. I tak się akurat składa, że mniej więcej w tym samym czasie wybucha słynna afera rozpętana przez Gazetę Wyborczą i przez samego Skrzydlewskiego, który udzielił tej gazecie wywiadu. Jednym słowem jedyny sprawiedliwy wśród cmentarnych hien, tak? No nie bardzo, film bowiem rzuca inne światło na działalność Skrzydlewskiego, który wcale taki święty według tego dokumentu nie jest i który, jeśli wierzyć temu i owemu co ćwierkają ptaszki może przylecieć i na tego bloga i żądać usunięcia tej recenzji. Tak samo, jak i do tej pory nie dopuścił, żeby ten bijący rekordy popularności w szwedzkich kinach dokument pojawił się i w naszych kinach. Czemu trudno się dziwić.
Warto rzucić okiem i pooglądać te prowincjonalne widoczki, których pełen jest „Necrobusiness”. Niby Łódź, niby Katowice, a jakby się oglądało dokument o Koziej Wólce. Ładnie nas przedstawili, nie ma co. No, ale kręcili co widzą i generalnie żal dupę ściska, że człowiek oddany jest na łaskę i niełaskę takich wieśniaków niezależnie od tego kto jest winny, a kto nie. Pod rozwagę warto obejrzeć, żeby wyrobić sobie swoje własne zdanie.
I że się ten cały Skrzydlewski nie pokapował ococho szwedzkim dokumentalistom… Dziwne.
***
Jaja w tropikach [Tropic Thunder]
Cóż za fatalny polski tytuł. Zero polotu.
Kręcenie wojennego filmu z doborową obsadą aktorską powoli zamienia się w katastrofę. Początkujący reżyser nie potrafi zapanować nad filmem, a tabela po stronie strat zapełnia się z każdym dniem. Producent nie wytrzymuje i zwołuje naradę kryzysową. Zostają podjęte pewne decyzje, ale wszystkie one na nic wobec śmiałego planu zaproponowanego przez weterana wojny wietnamskiej. Pięciu aktorów wsiada w helikopter i wyrusza prosto do dżungli.
Z jednej strony w świecie, w którym kina zalewają szity tupu dążącej do nieskończoności Piły nic już nie powinno zaskoczyć. Z drugiej strony nadmierne dbanie o zarobione dolary i poprawność polityczna sprawiają, że na jedną Piłę przypada sto grzecznych filmów z dokładnie wyliczoną ilością „szitów”. W świetle tego drugiego, Ben Stiller, który do tej pory poruszał się na granicy świata klozetowego humoru, który może kogoś i bawi, ale na pewno nie mnie, sporo zaryzykował swoim najnowszym filmem. No ale ostatecznie kto nie ryzykuje ten nie wygrywa. No i Stiller wygrał.
Sam się zastanawiam, co miałem na myśli w powyższym akapicie…
„Tropic Thunder” (będę się trzymał z dala od gównianego polskiego tytułu) ma to, co lubię najbardziej – pomysł. Pomysł nie jakiejś specjalnie pierwszej świeżości („Trzech Amigos”, żeby daleko nie szukać), ale najważniejsze, że dobry. Dobry, odważny i prosty. To już punkt wyjścia do dobrego filmu, pozostaje dobrze wykorzystać ten pomysł i voila, mamy hit. No i Stillerowi udało się wykorzystać ten pomysł, choć nie obyło się bez małych obsuw to tu, to tam. Mogło być lepiej, ale przecież zawsze może być lepiej. Może szanownych twórców poniosła ambicja i chcieli lepiej niż potrzeba? Bo przecież zawiązanie akcji jest proste i łatwe. Nie trzeba kombinować, wystarczy spojrzeć na wspomnianych „Trzech Amigos” (nigdy nie wiem czy trzech, czy trzej), a jednak przekombinowano. Wiadomo było kto, wiadomo było gdzie, nie wiadomo tylko było jak. No i wymyślono ten głupi pomysł z kamerami na każdym drzewie, ze specem od wybuchów spoglądającym ze wzgórza i akurat „posiadającym” ładunki wybuchowe w tym miejscu, w które jeden z bohaterów rzucił granat itd. Głupie to, ale niezbędne, żeby ruszyć dalej. I można to wybaczyć, bo i przed i potem było o wiele lepiej niż w każdym jednym przeciętniaku masowo wyświetlanym w kinach od dobrych kilku lat.
Film Stillera to naprawdę niezła zabawa. Aż chciałoby się zobaczyć jeszcze jeden taki film w tym wykonaniu, ale nakręcony na poważnie. Wojny w Wietnamie dawno w takim wydaniu nie było na ekranie i dla wszystkich wychowanych na tego typu filmach to po prostu musi być dobra zabawa, nie ma innego wyjścia. Parodie trailerów, parodie filmów o Wietnamie, patos, bohaterowie etc. świetne. Gorzej, gdy trzeba wypełnić ten film czym innym, wtedy trochę kuleje, ale samo sedno jest świetne i choćby dla niego warto zobaczyć film. Pewnie, można by sobie darować postać graną przez Jacka Blacka, ale cóż, można machnąć ręką, bo oprócz niej dostajemy całą masę bezkompromisowego humoru, która wynagradza wszystko. Plus krew i flaki.
Może w świecie pełnym dobrych filmów ten byłby co najwyżej przeciętny, ale w naszym świecie na pewno znacznie wybija się ponad średnią krajową. Robert Downey Jr. jest bezbłędny, a Tom Cruise… a Tom Cruise mnie nie zachwycił. Znaczy się nie zrobił według mnie nic, żeby się zachwycać jego rolą. Nie pierwszy to raz się brzydki na ekranie pojawił („Vanilla Sky”). 5(6). Dałbym więcej, gdyby nie przeświadczenie, że można było w łatwy sposób zrobić z tego jeszcze bardziej dobry film. Łatwo i bez wysiłku. Wystarczyło nie kombinować tylko dać się ponieść pomysłowi.
(709)
Podziel się tym artykułem: