×

Hitman

Ilekroć oglądam filmy o płatnych zabójcach to się zastanawiam – co, do cholery, kieruje tymi ludźmi do tego, że zostają płatnymi zabójcami? Praktycznie każdy z nich, niezależnie od tego jak jest dobry i na swój płatnozabójcowy sposób uczciwy, w pewnym momencie swojej kariery zostanie wystawiony i musi uciekać przed swoimi mocodawcami. Średnie widoki na spokojną emeryturę…

W przypadku bohatera „Hitmana” sprawa jest prosta. Agent 47 (nie mylić z AK-47; kiepski żart) został wychowany na płatnego zabójcę. Ogolili mu łepetynę, wytatuowali na karku kod kreskowy, nauczyli jak zabijać jednym strzałem z czterech kilometrów i zaczęli zlecać kolejne zabójstwa. I właśnie w trakcie jednego ze swoich zleceń, Agent 47 został książkowo wystawiony i nagle z życia w ukryciu musiał uciekać przed innymi ogolonymi na łyso i wytatuowanymi kodami kreskowymi zabójcami wytrenowanymi (słabo, oj słabo) przez tajemniczą Organizację.

„Hitman” jest kolejną ekranizacją gry komputerowej. Gry komputerowej, w którą nie grałem (ale o ile nie myli mnie mój zmysł Szoszona, w jednej ze scen filmu dwójka młodych ludzi pocina właśnie w tę konkretną gierkę), więc nie miałem żadnych nadziei związanych z jej przeniesieniem na ekran. A i z efektem tego przeniesienia nie spieszyłem się, żeby się zapoznać, bo dopiero teraz „zawołał do mnie” i skłonił do obejrzenia. I powiem tak: nie jest tak, że żałuję, że obejrzałem go dopiero dzisiaj, ale nie jest też tak, że żałuję, że go obejrzałem. Że, że, że, mało tych że, że! Co więcej, seans zleciał mi bardzo szybko i chyba ani razu nie ziewnąłem podczas niego. A to sukces.

Dobrze jest, gdy reżyser (w tym przypadku Xavier Gens, czyli facet od krwawego „Frontiere(s)”) decyduje się, że nie będzie robił filmu dla dzieci tylko ma w planach chluśnięcie kilkoma kubkami czerwonej farby na ścianę. Jeszcze lepiej, gdy decyduje się rozebrać którąś ze swoich aktorek (a najlepiej kilka). W przypadku „Hitmana” mamy do czynienia z takim właśnie reżyserem, co od razu zwiększa zadowolenie widza z seansu niezależnie od tego, jak cienki jest scenariusz, czy w coraz częstszych przypadkach, gdy scenariusza w ogóle nie ma. Nie ma nic gorszego niż PG-13 z brakiem scenariusza. W „Hitmanie” scenariusza wiele nie było (a szkoda, bo nad kartką siedział Skip Woods, którego baardzo cenię za „Thursday” – chyba ma za duże przerwy między swoimi kolejnymi scenariuszami; tym razem od poprzedniego „Swordfish” minęło aż sześć lat), a co było to okazało się dodatkowo pogmatwane i pokombinowane, ale gdy już się zaczynałem zastanawiać czy to aby nie jest za głupie, to zaczynała się kolejna strzelanina i mi przechodziło. Przy czym nie chodzi nawet o to, że na ekranie można było zobaczyć coś, czego jeszcze nie było. Eeeee. Ale jak na dzisiejsze standardy mogło być zdecydowanie gorzej, a kolejne ofiary hitmana mogły ginąć jak Niemcy w „Stawce większej niż życie”.

Mnie się tam nawet podobało i co chciałem, to dostałem. Postrzelali, pokrwawili, pozabijali się i film się skończył. Drugi raz go nie obejrzę, ale to nie znaczy, że film był zły. Ot był w sam raz na jeden raz. Oczywiście na kilka rzeczy trzeba podczas oglądania przymknąć oko – głównie na tytułowego hitmana, w którego rolę wcielił się badgaj z ostatniego „Die Hard” – Timothy Olyphant. Przede wszystkim sama postać hitmana nie ma wiele sensu – łysy kolo z wytatuowanym kodem paskowym w ogóle nie zwraca niczyjej uwagi, nie? Wtapia się w tłum i nie budzi sensacji, dlatego perfidnie paraduje z tą łysą pałą zamiast założyć sobie czapkę. Plus to, że wybór aktora do tej roli był delikatnie mówiąc średni na jeża. Wiadomo, że taka postać to tylko dla Jasona Stathama jest, a nie dla kolesia, któremu ogolili łepetynę specjalnie dla roli. Tu potrzebny było ktoś, kto jest łysy, a nie ktoś kogo robią łysym. Choć ogólnie mała różnica, bo i tak, gdy czterech łysych stanęło w wesołym kółku z giwerami w każdej łapie, to mało brakowało i zszedłbym ze śmiechu.

Nie mam wielkich zastrzeżeń. Głupiutka sensacja, którą z przyjemnością się ogląda szamając świeżo zerwane jeżyny i borówki amerykańskie. Chyba nawet lepsze to od „Wanted” choć musiałbym się jeszcze zastanowić. Niestety, chyba już nie doczekamy się, żeby ktokolwiek nakręcił film nie po to, żeby głównie dzięki reklamie i oczekiwaniom widzów zarobił na siebie po miesiącu wyświetlania, ale po to, żeby po prostu był dobry niezależnie od tego, co powinno w nim być, żeby ze trzy tygodnie rządzić w box ofisie. A skoro nie doczekamy się tego, to się z tym w końcu pogódźmy i miejmy choć trochę frajdy z seansu. Lata osiemdziesiąte nie wrócą, bierzmy, co dają skoro da się to bez bólu obejrzeć. Jest tylko jedno ale:

NIE W KINIE!

Bo w kinie powycinają, co najlepsze kąski, a widzom rzucą pozostałe ochłapy. Się czeka na wersję „unrated” i się ją ogląda. Bo:

W kinie:

W unratedzie:


W kinie:




W unratedzie:




W kinie:

W unratedzie:

Itd.:

BTW byłbym zapomniał o jeszcze jednym sprytnym zagraniu marketingowców mającym na celu zgarnięcie jak największej publiki na seansach. W „Hitmanie” pokazują się Robert „T-Bag” Knepper i Henry Ian „Desmond” Cusick (uśmiałem się, gdy pokazali zdjęcie drugiego z nich podpisane „Brother”).

4+(6)
(658)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004