Jakiś taki sentyment mnie za naszymi chyba wziął po tym jak odpadliśmy z Euro 2008 i na karb tego sentymentu zrzucam to, że za jednym zamachem obejrzałem dwa polskie filmy celowo dobrane pod kątem relaksu, odmózgowienia i zerowysiłku w przerwie pomiędzy popisami zagranicznych futbolistów, którzy w przeciwieństwie do biało-czerwonych orłów grają w piłkę. Wiedziałem, że ryzyko powierzenia odmózgowienia polskiemu filmowi jest dużo większe niż odmózgowienie przy pomocy amerykańskiego filmu rozrywkowego, ale jak to mówią: do odważnych świat należy. Chwyciłem więc byka za rogi.
Po czym poznać, że ogląda się polski film? Np. po tym, że gdy po jego obejrzeniu siada się do napisania recki, to trzeba zacząć tak: Matylda zarabia na życie lepiąc anioły z ciasta… Takie rzeczy to tylko w polskim filmie. A konkretnie w „Rozmowach nocą”.
Jest więc ta Matylda (Magdalena Różdżka Różczka), która lepi anioły z ciasta i która nie ma szczęścia do facetów. A to dostaje od nich kamień nerkowy (cha cha cha), a to uciekają bez wyraźnego powodu słysząc jedynie, jak Matylda zaczyna plotkować z psiapsiółą przez telefon (cha cha cha). Kolejnym niezrozumiałym marzeniem Matyldy jest posiadanie dziecka. Chce go tak bardzo, że aż daje ogłoszenie do gazety i czeka na to, aż ktoś oddzwoni i powie „hej, możemy coś spłodzić”. Na ogłoszenie odpowiada Bartek (Marcin Dorociński), nieśmiały kucharz, którego matka podejrzewa o to, że jest gejem (cha cha cha). No i tak zaczynają się ich nocne rozmowy przez telefon.
Rozmowy kończą się jakieś dziesięć minut później, wobec czego kolejną niezrozumiałą rzeczą, jeśli chodzi o ten film jest jego tytuł. No, ale niech będzie, drugiego „lookalike” „Bezsenności w Seattle” czy bardziej nowocześnie „Masz wiadomość” pewnie nikt robić nie chciał. Tylko dlaczego zaczął swój film od identycznego pomysłu z grafiką, tak samo jak w mailowym filmie z Meg Ryan i Tomem Hanksem? Pewnie takie małe oszustwo, żeby widza nabrać. Niech będzie.
Porównywanie „Rozmowy nocą” do dwóch wspomnianych wcześniej klasyków komedii romantycznej nie powinno tu mieć miejsca, bo porównania nie ma. „Rozmowy nocą” nie są zresztą ani komedią, ani romantyczną. Czym więc są „Rozmowy nocą”? Nie mam zielonego pojęcia. Może i brawa należą się za odważne odejście od opowieści o bohaterach, którzy w młodym wieku trzepią kasę na worki i rozbijają się po modnych klubach najnowszymi modelami merców, ale same dobre chęci to nie wszystko. Do kolekcji potrzebny jest jeszcze dobry scenariusz, a tego tutaj zabrakło. Zresztą, ktoś widział ostatnio scenariusz w nowym polskim filmie rozrywkowym? Jest w zamian za to jakiś bełkot dwóch sierot, którzy czegoś chcą od życia, ale nie wiedzą, dlaczego właśnie tego. Postaci pojawiają się, znikają bez słowa, coś tam robią nie wiadomo dlaczego, rozmawiają o dupie maryni i tak do samego końca. Głupiego, jak przystało na polski film. W głupich zakończeniach jesteśmy światową potęgą.
Tak sobie pomyślałem, że skoro już porównywać RN do jakiegoś filmu, to bardziej tematycznie mu do (wybacz ukochany filmie) „Przed wschodem słońca”. Tyle, że na tle tego prostego przecież filmu, „Rozmowy nocą” wypadają tak blado, że aż żal pisać. Najlepiej obejrzeć sobie te dwa filmy jeden po drugim i od razu będzie wiadomo, dlaczego tak tu psioczę.
I jeszcze te „komediowe” wstawki (czterech „podrywaczy” na ławce w parku; dzieci strojące miny), które doprowadziły moje zęby do bólu. Na co tu one, na Boga!? 2(6) i zejdź z moich oczu, niech cię nie widzę.
BTW, niżej kwintesencja „Rozmów nocą”. Śmieją się, a nikt nie wie, dlaczego:
Drugim filmem, który zaszczyciłem moimi oczami był „Nie kłam, kochanie”. Tutaj już wątpliwości nie ma – komedia romantyczna. Marcin (Piotr Adamczyk) jest niepoprawnym lekkoduchem. Przez jego mieszkanie przewija się wiele kobiet, a każdą z nich gotów jest okłamać na każdy możliwy sposób byle tyle osiągnąć swój cel. Tyle, że chłopak popada w długi i jedynym wyjściem z beznadziejnej sytuacji jest przekonanie bogatej ciotki, że się żeni. Ciotka z ochotą ma mu przepisać spadek, więc pozostaje znaleźć jedynie przyszłą, fałszywą żonę i plan gotowy. Wybór pada na Anię, która nie wiedzieć czemu, podkochuje się w Marcinie. Marcinie, który również nie wiedzieć czemu, w ogóle nie zwraca na nią uwagi, choć jest sto razy ładniejsza od którejkolwiek z jego dziewczyn.
Co prawda, product placement wymyślono jakiś czas temu niejako na potrzeby filmu (pieniądz robi pieniądz), ale polskie kino już dawno zdołało odwrócić tę zależność i człowiek gotów by przysiąc, że to filmy kręci się dla potrzeb product placement. „Nie kłam, kochanie” nie jest wyjątkiem od tej reguły, o nie. Co ciekawe, można tu zaobserwować ciekawą rzecz – główny wysyp reklamowanych produktów (Leroy Merlin LOL) pojawia się w pierwszych dwudziestu minutach filmu, a potem już się to trochę ucisza i można przetrwać. Ciekawe czy to twórcy, czy może reklamodawcy zorientowali się, że po tych pierwszych dwudziestu minutach ludzie mogą zacząć wychodzić z kina? Psiajucha, proroki jakieś czy co?
„Nie kłam, kochanie” w pierwszej połowie filmu ogląda się jak tenis. Minuta z Marcinem, minuta z Anią, minuta z Marcinem, minuta z Anią, minuta z Marcinem… Kolejne minuty nie są spięte zupełnie niczym (tak lubiany w Polsce scenariusz w postaci zlepku skeczy; średnio śmiesznych skeczy) wobec czego po kilku minutach ten ciągły ping pong zaczyna działać na nerwy. Na szczęście potem dwójka bohaterów schodzi się razem i już grają w miksta. Do samego końca takie coś byłoby średnio wytrzymalne.
Zdecydowanie powinienem oglądać filmy z dyktafonem albo chociaż z notatnikiem – podczas oglądania tyle ciekawych rzeczy miałem Wam do przekazania, a teraz nie przychodzi mi do głowy żadna z nich… Można wyrażać swój żal i smutek z tego powodu, pozwalam.
Ogólnie rzecz biorąc, jakaś taka strasznie wielka, okropna strata czasu to nie jest. Niespodzianek jednak nie ma się co za dużych spodziewać. W 15 minucie filmu Asiek spytała mnie: „jak myślisz, co się może wydarzyć dalej?”, a ja Jej opowiedziałem z dość dobrym procentem zgodności, czego to można się spodziewać. Nie jest to jednak jakiś wielki wyczyn, bo cytując za kabaretem Potem: „e tam, w bajce tak każdy potrafi”. Niestety „Nie kłam, kochanie” nie miało widocznie możliwości poprosić kogoś o to, by go pocałował i zamienił w piękną królewnę, żeby pozostać w temacie wspomnianego skeczu.
Ot takie do obejrzenia przy grillu może, nic więcej. Wzruszać się nie ma czym, a i śmiać z czego też za bardzo nie ma. A Tyszkiewicz była lepsza w „Tańcu z gwiazdami”. 3(6), bo lepsze do oglądania niż pierwszy z opisywanych filmów. Ale wcale nie dobre.
(630)
Podziel się tym artykułem: