Jack Fuller (Ashton „Demi Moore” Kutcher) jest standardowym filmowym obibokiem, który ma potencjał, ale woli się realizować w olewaniu wszystkiego (swoją drogą fajny kraj ta filmowa Ameryka; bezrobotny kolo, który nie umie zachować względnej czystości bez żadnych problemów i innych kłopotów jedzie do Vegas pomieszkać w fajnym hotelu i poużywać życia – w końcu ma czas, bo stracił pracę przecież). Joy McNally (Cameron Diaz) jest zasadniczą i poukładaną trzydziestką, która wszystko ma zaplanowane jak w zegarku. Ona też jedzie do Vegas. Tam się spotykają, dobrze bawią, a parę dni później okazuje się, że będzie ich to kosztować półrocznym kacem.
Trailer „Co się zdarzyło…” dane mi było zobaczyć pierwszy raz przed „Rambo 4” chyba i muszę przyznać, że bardzo mi się spodobał. Nie tylko zresztą mnie, bo siedzącemu obok Aśkowi też przypadł do gustu. Zgodnie stwierdziliśmy, że ten film trzeba koniecznie obejrzeć. I choć nie zapowiadał się raczej na nic poważnego (sikanie do zlewu), to wyglądał na to, że będzie się można na nim pośmiać. Wobec powyższego postanowiłem przetestować poziom jego śmiechowości i zobaczyć czy nareszcie film odpowie oczekiwaniom zaostrzonym trailerem.
Nie odpowiedział.
„Co się zdarzyło…” to film wyjątkowo nijaki. Przez długi czas na IMDb kołatał się w okolicach zawrotnej oceny 3/10 (teraz nie wiem ile ma, bo dostać się na IMDb nie mogę) i dziwiłem się, jakim cudem film z tak fajnym trailerem ma tak niską ocenę, ale po obejrzeniu… w sumie dalej się dziwię, bo 3 to wyjątkowe shity powinny dostawać, a ten nie jest aż tak bardzo wyjątkowym shitem. Tylko troszeczkę. No, ale odbiegam od tematu. A więc pisałem o tym, jakie to dziełko jest nijakie, bo rzeczywiście takie jest. Na komedię to za mało śmieszne, na romantyczną za mało romantyczne, wszystko przewidywane do bólu a na dodatek nie dostajemy nic, co by tę przewidywalność uatrakcyjniło. Bo widzicie, komedie romantyczne są przewidywalne, taki ich urok, dowcip w tym, żeby czymś to zatuszować. Wciągnąć w opowiadaną historię tak, że zapomina się o przewidywalności. A tutaj ktoś widocznie myślał, że wystarczy pomieszać kom-rom-owe schematy i już będzie dobrze. No, ale trochę serce w to trzeba włożyć, bo inaczej dupa. No i mamy tych bohaterów, którzy zachowują się tak a nie inaczej, bo tego wymaga od nich komedia romantyczna. A powinno być tak, że się zachowują w ten sposób, bo właśnie tacy są. Tym zdobywa się widza – musi uwierzyć, że film jest o kimś naturalnym i wiarygodnym, a nie o postaci wykreowanej ze schematu. W efekcie zorganizowana Joy wcale nie jest taka zorganizowana (gdyby inni nie wspominali, że planuje nawet zaplanowanie czegoś, to bym się nie zorientował), a obleśny Jack wcale nie jest taki obleśny. Jak chorągiewki na wietrze fruwają w tę stroną, w którą im schemat rozkaże, a widz czeka na to, żeby ta sztuczność już się skończyła.
Pomijając to wszystko, da się ten film obejrzeć i nie umrzeć z nudów, ale po raz kolejny wypada mi powtórzyć: po co? Jedyny pożytek, jaki z niego płynie jest chyba taki, że na Cameron Diaz w obsadzie filmu powinna się automatycznie lampka włączać. tak na wszelki wypadek.
Ale za to na Filmwebie, „Co się zdarzyło…” wszystkim się podoba W jakim świecie ja żyję?
(628)
PS. Najbardziej się uśmiałem, gdy w trakcie filmu usłyszałem piosenkę kapeli Carolina Liar „I’m not over”. Zaczynała się od słów: What a waste of time.