Po kolejnej krwawej bitwie na polu walki jako jedyny spośród żywych pozostaje generał dowodzący poległa właśnie armią. Szarpany wyrzutami sumienia, że przeżył oraz chęcią zemsty na śmiertelnym wrogu, który mu armię pokonał przyłącza się do bandy rzezimieszków, której jedynym celem w życiu jest okradanie armijnych zapasów żywności. Bandą dowodzi dwójka braci (Andy Lau, Takeshi Kaneshiro). Do kolekcji bohaterów mamy jeszcze żonę Andy’ego Laua i szekspirowska tragedia gotowa.
Jet Li i Andy Lau w jednym filmie o tak chwytliwym tytule – to musiała być bomba. Niestety tylko musiała, bo nie była. Z drugiej strony, co dziwne, im więcej mija czasu po filmie, tym bardziej mi się podoba. Nie jakoś tak strasznie rewelacyjnie, ale bardziej niż w momencie, w którym na ekran wskoczyły napisy, a ja zakrzyknąłem: „Przeżyłem!”.
Podstawowy problem jest taki, że po „The Warlords” tak naprawdę nie wiadomo czego się spodziewać. Człowiek myśli, że jak jest Jet Li to się będą kopać, a jak z kolei jest Andy Lau to będzie nieco bardziej inteligentnie niż samo bicie po ryju. I w efekcie, gdy się nie biją to się człowiek nudzi, ale gdy cierpią za milijony też się nudzi. I weź tu i dogódź człowiekowi. Wydaje mi się jednak, że zamiast Jeta powinni tu obsadzić kogo innego (standardowo Tony’ego Leunga, no bo kogo innego) i wtedy nie zanudzona byłaby ta część człowieka, która spodziewała się mordobicia.
Mordobicie w „The Warlords” owszem i jest. Właściwie większość pierwszej połowy filmu to mordobicie nakręcone z rozmachem i finezją. No bo wiecie, gdy w Hollywood chcą zrobić tysięczną armię, to biorą stu statystów i w kompie mnożą ich razy dziesięć. Chińczycy natomiast biorą tysiąc statystów i potrafią nad tym wszystkim zapanować bez najmniejszego problemu. Tyle tylko, że głupi widz zamiast cieszyć się tym mordobiciem (jedyny mankament to za mało krwi i za dużo sznurków – choć tych drugich wcale tak wiele nie było, właściwie to ciut ciut tylko) to sobie myśli: „jej, w ogóle scenariusza nie ma ten film”. Chodzą przed siebie, robią miny a’la zatwardzenie, rozmawiają o jakichś armiach, które do końca nie wiadomo co za jedne itd. I to uczucie towarzyszy do momentu, gdy mordobicia się kończą (a kończą się niestety), a zaczynają się intrygi. I zanim człowiek/widz/łotewer się zorientuje, że zaczął się scenariusz, a skończyły się mordobicia, to film się kończy. I być może stąd to uczucie dzień po seansie, że jednak ten film wcale taki zły nie był.
Bez rewelacji w każdym bądź razie. Jak zwykle wysokobudżetowe kino z Chin to ślicznie nakręcony cukierek dla oczu i pod tym względem zero zastrzeżeń, ale cała reszta pozostawia sporo do życzenia. Brakło czegoś, co by widza porwało w wir akcji i nie wypuściło. Zarówno Andy Lau jak i Jet Li grywali już w lepszych filmach, a ich wspólny mariaż (zdaje się jak pleonazm, co?) mimo wszystko pozostawia sporo do życzenia.
No bo czy ten film nie byłby wspanialszy, gdyby cały utkany był z takich scen:
No ja wiem, że sama scena to nic specjalnego (potem jeszcze z pięć minut się nawalają), ale ta muzyka! Miód na moje serce. Większej adrenaliny niż ta wydzielająca się podczas tej scenki nie umiem sobie wyobrazić. Szkoda tylko, że człowiek myśli sobie „no, w końcu zaczyna się film”, a potem wszystko wraca do słabszej normy. Wrażenie zaraz po seansie: 3(6). Wrażenie dzień po seansie: 4(6). Nie pisać: „poczekaj dwa dni i daj 6(6)” bo to sie nie wydarzy.
(580)
Podziel się tym artykułem: