×

„China O’Brien”

Ciąg dalszy misji „Powrót do czasów dzieciństwa”.

China O’Brien (Cynthia Rothrock) funkcjonariuszka policji w wielkim mieście, pewnej nocy w wyniku nieszczęśliwego zbiegu okoliczności zabija młodego chłopaka. Nie mogąc pogodzić się z tym, co zrobiła, postanawia odwiesić broń na kołek i oddać policyjną odznakę. Wraca do rodzinnego miasteczka z nadzieją na odzyskanie spokoju, ale tam szybko okazuje się, że miastem rządzi lokalny bandyta, z którym nie może sobie poradzić szeryf, prywatnie ojciec Chiny.

Cynthia Rothrock, blondyneczka o twarzy dziecka z mocnym kopem, pięcioma tytułami mistrzyni świata w karate i pięcioma czarnymi pasami, która kiedyś w starych dobrych czasach video miała status gwiazdy pewnie i większej niż teraz Julia Roberts i koleżanki. No bo ktoś się teraz napala nowym filmem z Julią Roberts? Chyba nie. A wtedy, prawie dwadzieścia lat temu z wypiekami na twarzy siadało się przed przestrojonym na PAL telewizorem i oglądało przygody herosów kina takich jak właśnie Cynthia czy Lorenzo Lamas (nawiasem mówiąc chyba czas sobie przypomnieć „Zjadacza węży”; ale ja się cieszyłem, gdy na giełdzie dorwałem sequel; a skoro już o sequelach to „China…” również się takiego doczekała). Cynthia miała swój moment chwały w latach 80. kiedy taśmowo produkowano video-kopaniny, rozpoczynając karierę w Hongkongu (jedna z pierwszych, o ile nie pierwsza, biała osoba, która była obsadzana w roli bohatera pozytywnego) a potem przenosząc się do Stanów, gdzie dalej kontynuowała swoją „kopaną” karierę. A „China O’Brien” była jednym z jej największych osiągnięć.

I choć „China…” to typowy film łubudu, jakich wtedy powstawały miliony, to jednak jest parę rzeczy, które go wyróżnia. Przede wszystkim chyba nazwisko scenarzysty i reżysera, którym nie był żaden Joe Someone tylko sam Robert Clouse, czyli facet od „Wejścia smoka” [„Enter the Dragon”]. Obydwa filmy o przygodach dzielnej blondyny były jednymi z ostatnich jego filmów i myślę, że nie ma się za bardzo czego wstydzić w tym względzie. Jasne, że COB nie jest żadnym arcydziełem, ani nawet nie powinna stać na jednej półce z takimi, ale dużo w jego przypadku daje siła sentymentu, która we mnie jest ogromna. A i trzeba przyznać, że filmu wcale się tak źle nie ogląda teraz, gdy kino przyzwyczaiło nas do widowisk, na których sekundę wydaje się więcej kasy niż na COB w ogóle. Trzeba chyba jednak mieć za sobą bagaż video-doświadczeń, żeby dobrze się bawić, bo „nowy” widz zapewne uzna taki film za głupotę. No, ale to nie znaczy, że wie, co mówi… A wracając do ciekawostek, to w „China O’Brien” możemy usłyszeć jedną z pierwszych piosenek… Tori Amos, „Distant Storm”.

Nawiasem mówiąc: można sobie wyobrazić bardziej typową dla łubudu filmów video piosenkę niż ta? Chyba nie. Zresztą w COB jest cała masa takich typowych dla tego kina rzeczy na czele z dzielnym indiańskim wojownikiem Dakotą (Keith Cooke), który przemierza świat z czerwoną opaską na głowie dosiadajac motocrossowego motocykla. Klasyka, Panie i Panowie, czysta klasyka.

A tak w ogóle, to w „Chinie…” obok Cynthii gra mój ulubiony aktor w tamtych czasaach – Richard Norton (nie mylić z Edwardem, którego nie lubię i który nie umie się tak fajnie bić jak Richard)., który zrobił w Hongkongu podobną do Cynthii karierę i na różnych filmowych planach tłukł się z Jackie Chanem, Bennym Urquidezem i Chuckiem Norrisem. A skoro już o Nortonie mowa, to na koniec trzy filmiki z mojego absolutnie ulubionego filmu z dzieciństwa, „Mo fei cui” aka „Magic Crystal”. Tak, dobrze widzicie, obok Cynthii i Richarda możemy na nich zobaczyć samego Andy’ego Laua.
(535)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004