×

„Believe in Me”

Najgorzej, gdy człowiek zacznie oglądać jakiś nieznany bliżej film o pierwszej w nocy z myślą o tym, że sprawdzi tylko parę minut o czym dokładnie jest i ewentualnie dokończy go następnego dnia. Znaczy najgorsze jest nie dokładnie to, tylko sytuacja, w której film wciągnie i choćby nie wiadomo co, biedny człowiek musi go zobaczyć do końca.

Lata gdzieś tak 60. (nie chce mi się sprawdzać). Do małego miasteczka na amerykańskim zadupiu przybywa pełen ideałów trener koszykówki, który ma objąć posadę trenera licealnej drużyny chłopców. Na miejscu dowiaduje się jednak, że rzeczywiście, będzie trenował drużynę koszykówki, ale tę żeńską, która nikogo w miasteczku nie obchodzi i która przegrywa regualarnie mecz za meczem.

Do ilu filmów można by napisać ten sam opis? Do stu, do dwustu? A kto wie, może i do jeszcze większej liczby. A jednak takie filmy powstają raz za razem często po kilka rocznie. Co więcej wciąż i niezmiennie fajnie się je ogląda. Oczywiście nie wszystkie, ale zawsze trafi się parę godnych uwagi tytułów. Zadziwiająca sprawa, bo przecież one wszystkie są takie sam, zmienia się tylko dyscyplina sportowa a i to niezbyt często, bo do wyboru jest ich doprawdy niewiele, jeśli chodzi o amerykańskie klimaty. Oglądamy więc w kółko filmy o koszykówce, footballu amerykańskim bądź baseballu. I szczerze mówiąc (choć się nad tym zastanawiałem długo) nie mam pojęcia, dlaczego wciąż mam ochotę je oglądać. Nie przeszkadza mi zupełnie, że z każdego z nich wynika jedno – wystarczy trochę przysiąść na swoich podopiecznych i zaserwować im porządniejszy trening, a niezależnie od tego jakie lebiegi tworzą drużynę i ilu mieszkańców liczy miejsce, z której pochodzi, zawsze bez problemu dostaje się ona do rozgrywek krajowych (sprawdza się tylko w rozgrywkach licealnych, ewentualnie w koledżu). A co jeszcze dziwniejsze – te filmy sportowe, które są gorsze i które ogląda się z mniejszą przyjemnością lub w ogóle z jej brakiem, przecież też opowiadają o tym samym. Nie rozumiem tego.

Fakt jednak pozostaje faktem: jak zacząłem oglądać „Believe in Me” o pierwszej w nocy tak jednym ciurkiem skończyłem o trzeciej. I trzeba przyznać, że był to jedyny w ostatnim czasie przypadek, kiedy nie przerywałem seansu ani razu. Tak się jakoś teraz zepsułem, że każdy film oglądam z milionem przerw na siku, na sprawdzenie co w necie, na to, na siamto, a tymczasem BIM poszło za jednym zamachem. Prościutka historia, zwyczajni ludzie, klimaty małego miasteczka zapomnianego przez świat i otoczonego bezkresnymi krajobrazami, ale jak to się ogląda. I nawet nie chodzi o to, że możemy sobie popatrzeć na jakieś reżyserskie czy operatorskie fajerwerki, wcale nie. „Believe in Me” to typowy film z gatunku „TVN, 15:00” a jednak wciąga i do samego końca nie puszcza. Standardowo parę razy wzrusza i na dodatek daje możliwość popatrzenia sobie na koszykówkę w wydaniu dziewczęcym czyli bez wsadów, napinania mięśni itp. tylko ze zwyczajną, przeważnie podwórkową, grą. To plus, bo w filmach o chłopakach reżyserzy zwykle decydują się olać scenariusz i zastąpić jego brak efektownymi pokazami koszykarskiej gimnastyki sportowej.

I tylko trochę popsuła mi wrażenie końcówka. Nigdzie nie było napisane, że film oparty jest na faktach, ale przez cały seans można było odnieść takie wrażenie, więc czekałem na moje ulubione w takim przypadku napisy końcowe mówiące o tym, co zdarzyło się później (dziwny jestem, ale to mój ulubiony moment w takich filmach, który przyjmuję wręcz z dziką radością, że w końcu się na niego doczekałem). I rzeczywiście, doczekałem się. Tyle, że dowiedziałem się z nich (to chyba nie jest spoiler, bo niby dlaczego miałby być), że i owszem, film oparty jest na historii pewnego trenera, który miał trenować chłopaków a skończył u boku dziewcząt, ale trener ten nazywał się inaczej niż filmowy bohater i to i siamto. Wobec tego jasnym jest, że wydarzenia przedstawione w tym filmie raczej się nie wydarzyły, a jeśli nawet się wydarzyły to na tej zasadzie, że owszem, wszystko się zgadza tyle, że nie rozgrywki krajowe tylko stanowe, trener objął drużynę dziewcząt, ale wcale nie były takimi łamagami tylko co roku grały o najwyższe cele, no i nie pisał o nich New York Times tylko Oklahoma Daily. Tak, popsuło mi to film, ale nie na tyle, żeby dać mniej niż 5(6). Głównie za wspaniały, naturalny klimat, który bije z tego filmu.

EDIT: O, dopiero teraz obejrząłem trailer i w nim napisali, że „based on a true story” kłamczuchy. No i cały film zdecydowanie nie jest taki wesolutki jakby to wskazywał poniższy trailer.
(527)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004