×

„Ping Pong”

Tak sobie myślę, że właśnie trafiliłem na film, którego tytuł w języku zarówno japońskim, angielskim jak i polskim jest identyczny. Co więcej myślę, że może to być jedyny taki przypadek, jeśli chodzi o filmy, których tytułem nie jest imię głównego bohatera. Choć znając inwencję polskich tłumaczy powyższy film mógłby się u nas np. nazywać „Rakietką o stół” albo „O dwóch Japończykach, którzy grają”. Niestety nie dane nam się pewnie będzie o tym przekonać, bo minęło pięć lat od premiery, a film w Polsce się nie ukazał. Co zresztą nie jest w ogóle dziwne biorąc pod uwagę ilość azjatyckich filmów (które nie są schematycznymi horrorami) które pojawiają się w naszym pięknym kraju zdolnych 70-letnich reżyserów. Z drugiej strony akurat w przypadku „Ping Pong” strata niewielka. Przy czym jest to jedynie moje zdanie, bo przeglądając komentarze i recenzje na IMDb widzę, że wszyscy inni oprócz mnie są zadowoleni z seansu. A niektórzy to nawet wniebowzięci.

„Ping Pong”, który prawdopodobnie jest jedynym pełnometrażowym filmem fabularnym o tej dyscyplinie sportowej, opowiada historię dwóch przyjaciół, których życie kręci się wokół piłeczki pingpongowej. Peco i Smile są skrajnie różni. Pierwszy dąży do zwycięstwa za wszelką cenę, natomiast drugi ma wszystko w nosie. W zasadzie to ciężko nawet powiedzieć po co on w tego pingponga gra od wielu lat, bo sądząc po jego minie przez cały film strasznie go to męczy. No, ale to pewnie ta głębia postaci, o której piszą ludzie na IMDb – niech będzie, że się nie znam. Tak czy siak życie chłopaków toczy się wyznaczane rytmem corocznych zawodów międzyszkolnych i rywalizacji z innymi japońskimi szkołami w walce o tytuł najlepszego pingpongisty w Japonii.

Wynudziłem się okropnie podczas seansu. Przycisk „stop” w okolicy mojego palca pojawiał się średnio co dwadzieścia minut, ale jakoś przetrwałem licząc na odrobinę doznań estetycznych, które pamiętałem z fragmentów filmu, które widziałem jakiś czas temu w dokumencie BBC „Asian Invasion” dotyczącym japońskiego kina, które to zresztą niespecjalnie do mnie przemawia. Wolę kawę na ławę, a nie jakieś tam metafory do zrozumienia których potrzeba znać japońską kulturę i mentalność tych pracowitych mrówek zamieszkujących cztery większe wyspy.

Strasznie irytował mnie jeden z głównych bohaterów i ta jego wiecznie niezadowolona mina. Przypominał mi jednego kumpla, z którym grywałem jakiś czas temu w piłkę i który wychodził na boisko z dokładnie taką samą miną. OK, grał dobrze, pewnie nawet lepiej ode mnie, ale ile razy na niego patrzyłem to mi się odechciewało wszystkiego. No i w „Ping Pong” to samo, a że ów niezadowolony koleś przez większość czasu przebywał na ekranie, to moja męka była tym większa. No, ale jakoś przeżyłem te niekończące się rozmowy dotyczące filozofii życia i ping-ponga i dotrwałem do końca. Doczekałem się też na ww. wrażenia estetyczne w postaci bardzo ładnie nakręconych pojedynków ping-pongowych. Piłeczka latała nad stołem trochę nienaturalnie, ale co tam, poza tym było na co popatrzeć. Ujęcia w zwolnionym tempie i wszędobylska kamera, która pokazywała kazdy detal. Szkoda tylko, że było tego tak mało, bo co to jest te 5-10 minut w stosunku do całego filmu. Niestety zamiast wymian uderzeń, przez większość czasu reżyser wolał nam pokazywać koncentrację poszczególnych graczy przed uderzeniem w celuloidową piłeczkę.

Z niechęcią to mówię, ale w Hollywood by z tego fajniejszy film zrobili. Bardziej (a nawet zupełnie) schematyczny, ale przynajmnej widowiskowy. Bo skoro film jest o ping pongu to ma być o ping pongu do jasnej cholery! 2+(6) choć znów zapewne mało kto się ze mną zgadza.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004