×

„Cesarzowa” [„Curse of the Golden Flower”]

Piękny polski tytuł, prawda? A ludzie się mojego „wyhoduj sobie oczy na dupie” czepiają hehe.

Chow Yun Fat był moim ulubionym aktorem na długo przed tym zanim ktokolwiek pomyślał w ogóle, że kino rodem z Azji może być popularne i rozchwytywane na całym świecie. Na długo przed „Ringiem” i na długo przed „Kill Billem” Chow był moim aktorskim idolem a w Azji miał status Boga. Szczególnie współpraca z reżyserem Johnem Woo przyniosła mu kilka niezapomnianych ról i tylko kwestią czasu było kiedy obydwaj panowie przeniosą się do Hollywood. Pierwszy pochłonięty został Woo i postawiony za kamerą „Hard Target” z Jean Claude Van Damme (co ciekawe sporo reżyserów z Hongkongu debiutowało w Stanach filmami z Van Dammem; John Woo, Ringo Lam, Tsui Hark) a za nim wessany został i Chow. Zresztą debiutować miał znów pod czujnym okiem Johna Woo, ale koniec końców rezyserię „The Replacement Killers” powierzono Antoine’owi Fuqua (nie mam pojęcia jak to odmienić, Fuqule? hehe). No i tak się nieszczęśliwie złożyło w przypadku obu panów, że wraz z rozpocząciem kariery w Hollywood zarówno jeden jak i drugi nie osiągnęli nic znaczącego a poziom ich filmów drastycznie się obniżył („Paycheck”, „Bulletproof Monk” etc. buuue). Mimo to z ciekawością czekałem na „Curse of the Golden Flower” w przypadku Chow Yun Fata, jak i czekam na miejmy nadzieję triumfalny powrót do Hongkongu Johna Woo i jego „The Battle of Red Cliff”. Z Chow Yun Fatem zresztą w roli głównej.

Czekałem na „Cesarzową” choć z drugiej strony nie jestem wielkim fanem azjatyckich widowisk historycznych, które w zasadzie wszystkie są na jedno kopyto. Zaczęło się od stosunkowo skromnego „Przyczajonego tygrysa ukrytego smoka” a potem licznik zaczął nabijać przeróżne „The Legend of Zu”, „Hero”, „House of the Flying Daggers”, „The Promise”, „Seven Swords”, „The Banquet” etc. Niemal wszystkie zachwycały wykonaniem, ale ciężko się było oprzeć wrażeniu, że każdy z grubsza był taki sam. Obawiałem się więc, że również nowy film Zhanga Yimou mimo całej mojej sympatii do Chow Yun Fata zdoła mnie znudzić szybciej niż zdążę o tym pomyśleć. No i rzeczywiście początek na to wskazywał.

„Curse of the Golden Flower” to antyczna tragedia przeniesiona w czasy chińskiej dynastii Tang na początku dziesiątego wieku naszej ery, oparta na klasycznej chińskiej sztuce „Thunderstorm”. Bohaterami filmu jest cesarska rodzina, w której nie dzieje się najlepiej. Cesarz podtruwa cesarzową, cesarzowa knuje przeciwko cesarzowi, a jeden z synów to ma taki życiorys, że Edyp mógłby za nim sandały nosić. Nic więc dziwnego, że wszystko to grozi wybuchem.

Tak jak napisałem wcześniej, początek filmu zdawał się potwierdzać moje przypuszczenia na temat kolejnego odgrzania tego samego kotleta. Kotleta pysznego, ale który dawno się zdążył „przejeść”. Bohaterowie snuli się po komnatach i świergotali po chińsku a ja czekałem na jakąś akcję w końcu, bo ileż można oglądać dworskie zwyczaje dawnych Chin. Dobrze, że choć sama cesarzowa jak i jej służące miały bardzo fajne dekolty w swoich sukniach i można było skupić uwagę na tym, czy którejś w końcu piersi wypadną z tej kiecki czy może jakimś cudem się w niej uchowają. I tak sobie oglądałem te dekolty oraz wspaniałą scenografię, o której za chwilę, aż w końcu stała się rzecz dziwna: nikt się z nikim nie zaczął naparzać na miecze, cesarzowa i reszta wciąż snuli te dysputy o władzy i o różnych sposobach wyeliminowania swojej kochanej rodziny a mnie film zaczął autentycznie wciągać. Chyba nigdy nie zdarzyło mi się do tej pory coś takiego w przypadku tego nowoczesnego kina wuxia. A jak się już wciągnąłem to do końca poszło jak z płatka szczególnie, że im dalej w film tym więcej atrakcji.

Wspomniałem o scenografii. Czegoś tak kolorowego do tej pory w kinie jeszcze nie widziałem. Wszyscy ci, którzy myślą, że kino z Bollywood jest kolorowe z pewnością zmienią zdanie po obejrzeniu „Curse…”. Z każdego miejsca ekranu spływają na nas tęczowe kolory w przeróżnych odcieniach. W zależności od tego, w który korytarz skręcają nasi bohaterowie, to my obserwujemy dalej te rajskie barwy, w których w zależności od korytarza zmienia się dominujący kolor. A to jest żółto, a to fioletowo, a to jeszcze inaczej. Ściany cesarskiego pałacu zbudowane głównie z kolorowych szkiełek zostały oświetlone w tak perfekcyjny sposób, że wrażenie jest olśniewające. Na zewnątrz pałacu to samo. Ani się człowiek obejrzy, a tu nagle na dziedzińcu pojawia się dywan z tysiąca złotych chryzantem. Wspaniała sprawa. I choć „The Banquet” wydaje mi się, że był pod względem takich detali jeszcze bardziej perfekcyjny, to jednak pod względem kolorystyki żaden film z „Curse…” równać się nie może.

A jak się już zdążymy napatrzeć na te kolorowe wspaniałości, to przychodzi druga część filmu, która jest po prostu reżyserskim majstersztykiem za który pochwały należą się również stałemu „elementowi” azjatyckiego kina czyli tzw. action directorowi. Zapanowanie nad tą ilością chłopa, która przewija się po ekranie (nawet jeśli po części wygenerowaną komputerowo, czego zresztą pewny nie jestem, bo akurat Chińczycy o 'materiał ludzki’ się martwić nie muszą i mogą sobie pozwolić na tylu statystów ilu zechcą; nie chce mi się grzebać po necie jaki był stosunek ludzi do komputerowych klonów, najwyżej wyjdzie na to, że się nie znam, bo to nie było reżyserskie arcydzieło a jedynie efekt pracy komputerowych nerdów w okularach; może sie z making of dowiemy, które na końcu recki znajdziecie) to zadanie dla Supermana. Jeden dramat rozgrywa się we wnętrzu pałacu a drugi przed jego ścianami. W pierwszym walczą jednostki w drugim tysiące i w obydwu tych miejscach jest równie dramatycznie.

Zdecydowanie jest na co popatrzeć. „Curse…” przypomina szminkę cesarzowej z końca filmu – jest błyszcząco złoto-krwawy. 5+(6) jak nic. I tylko dawnego Chow Yun Fata żal. Kiedy spod białego szalika wyciągał spluwę w „The Killer” to był panem ekranu a tutaj biedny się gnie pod tą swoją złotą zbroją, której nie pozazdrościłby mu nawet hokejowy bramkarz. Wciąż charyzmatyczny to aktor, ale jakoś nie może swojego miejsca w kinie znaleźć. Wracaj Chow do Hongkongu i kręć „A Better Tomorrow 4”!

Trailer:

Making of:

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004