Bycie polskim kibicem podczas kolejnych Zimowych Igrzysk Olimpijskich doprawdy nie jest proste. Z jednej strony beznadziejnie startujący polscy sportowcy, a ze strony drugiej pieprzący bez sensu komentatorzy. A na dokładkę solidna porcja gadania zamiast transmitowania rozgrywanych konkurencji. I tak przez dwa tygodnie.
Chory jestem położnie (wysmarkałem już nieomal pół mózgu) więc leżę i oglądam olimpiadę. Gdybym był zdrowy, to robiłbym to samo, ale nie musicie przecież o tym wiedzieć. Tak więc leżę, oglądam i chciałbym kibicować, ale się nie da. Dzisiejszy dzień jak na razie był chyba apogeum dziadostwa.
Zaczęło się od Justyny Kowalczyk i biegu na 10 km, w którym wszystko wskazywało na to, że dobrze wystartuje. I rzeczywiście wszystko na to wskazywało, gdyby nie to, że zeszła z trasy na dwa kilometry przed metą. No i zaczęło się. Ja rozumiem, że czarna rozpacz, porażka „polskiej nadziei olimpijskiej” i w ogóle, ale olimpiada się nie skończyła na tym biegu. Nie dla TVP. Najpierw komentujący zawody z uporem maniaka upierał się, że wszystko przez złe smarowanie. Nie przekonała go nawet opinia obecnego w studiu mistrza świata w narciarstwie klasycznym, który twierdził, że na pewno chodzi o co innego. I tak zleciało pół godziny na słuchaniu jednej i tej samej teorii, komentującego zawody… lekkoatlety/płotkarza, czyli osoby kompetentnej do komentowania biegów narciarskich. Po pół godzinie podczas której do znudzenia pokazywano jak z trasy biegu schodzi polska sportsmenka (nie muszę dodawać, że w tym samym czasie rozgrywana była inna dyscyplina, której jednak nie zamierzano za wcześnie pokazać) w końcu zlitował się i stwierdził, że być może powodem zejścia z trasy pani Justyny były jakieś inne przyczyny spowodowane… złym smarowaniem nart. I kiedy już wydawało się, że koniec lamentów, to przez następne pół godziny w studiu roztrząsano jaka to nasza sportsmenka jest nieszczęśliwa. Bo nie miał się kto biedactwem zająć. Wszyscy widzieli podczas transmisji, że zeszła z trasy, tymczasem trenerzy nie mieli pojęcia co się z nią dzieje. Pani Justynie pomogli w końcu białorusini zawlekąjąc ją do jakiegoś tam namiotu, z którego odebrano ją dopiero po 50 minutach. Ach. Potem skarżono się na trzykrotnie pobieraną w ostatnim tygodniu krew w ramach kontroli antydopingowej. Tak jakby za każdym razem pobierano jej ze dwa litry co najmniej. Itd. itd. Godzina zleciała na lamentach jak to biednemu wiatr w oczy. Cała historia zakończyła się natomiast tym, że trener naszej biegaczki zbluzgał operatora kamery TVP i przysrał z piąchy w kamerę.
A potem łaskawie pokazano bieg biathlonowy, w którym polskie biegaczki pobiegły w miarę swoich możliwości, czyli zajmując miejsca pomiędzy 20, a 65. I tylko co rusz dziwiły mnie opowieści o tajnikach biathlonu. Krzysztof Miklas, którego najbardziej lubię spośród komentatorów, opowiadał jak to jegomisją jest przybliżenie owych tajników szaremu widzowi. Zresztą o tajnikach tych opowiada nie od dzisiaj, a ja za każdym razem zachodzę w głowę cóż to za tajniki. Biegną na nartach i od czasu do czasu strzelają w tarczę. Koniec. Tymczasem według pana Miklasa, nawet nie wszyscy dziennikarze rozumieją o co w tym chodzi!. Znaczy się, że podobnie do Tonia Tajnera, nasi dziennikarze również nie są zbyt lotni. Zresztą słuchając transmisji z olimpiady, dość dobrze można się o tym przekonać.
A skoro o Toniu, to szybko o naszych skoczkach, którzy nie wystąpili w dzisiejszym treningu. Na szczęście Paulina Chylewska uspokoiła kibiców: „… pragnę usprawiedliwić naszych skoczków. Trener zadecydował, że co prawda nie wystąpią w dzisiejszym treningu, ale w zamian za to pojadą do Turynu i… obejrzą spotkanie hokejowe Szwecja – Rosja”…
No, ale wróćmy do chronologii. Gdy zakończył się biathlon odbywały się już mecze hokeja. Hokej lubię najbardziej więc czekałem na ich transmisję, ale w zamian za to dostałem rozmowę z szefem projektu itvp.pl który opowiadał o tym, co można zobaczyć w interneice. Szczególnie śmiesznie zabrzmiał redaktor Olszański (nomen omen jedyny, który nie boi się mówić, że nasi sportowcy są do dupy), który stwierdził: „Za pośrednictwem internetu możecie państwo obejrzeć nawet więcej niż nadaje to telewizja, choć wydaje się to niemożliwe”. Jaaasneee… No, ale w końcu się zlitowali i zaczęli pokazywać mecz Finlandia -.. a nie wiem z kim grali, ale wygrywali 3:0. W tym samym czasie Pepiki przegrywali ze Szwajcarią 0:1, no ale zdecydowano się na pokazanie tego drugiego, „ciekawszego” meczu. Pewnie dlatego, że komentowała go potęga polskiego mikrofonu Dariusz Szpakowski. A Szpaku jak to Szpaku. Na hokeju się nie zna i najgłośniej krzyczy „GOOOOLLL!!!” kiedy wszyscy widzą, że jest spalony. A jeśli chodzi o wymowę nazwisk hokeistów to już w ogóle full wypas. Po lodowisku biegają Ingilia (Iginla) czy Makkabi (McCabe). Zresztą i tak się wyrobił od poprzedniej olimpiady, na której to z Deadmarsha i Nidermeyera zrobił Nidermarsha… Całe szczęście, że w końcu się zorientowali i pokazali ostatnią tercję meczu Czechów.
No, a potem w roli głównej wystąpili polscy snowboardziści, a konkretnie 1/3 Klanu Ligockich do spółki z Rafałem Skarbkiem-Malczewskim. Trzeba przyznać, że przebrnęli eliminacje (w których odpadało czterech z 36 zawodników), ale potem… Najpierw pan Skarbek, który dokonał rzeczy prawdopodobnie bez precedensu. Jadąc na pierwszym miejscu w czteroosobowym wyścigu podciął swojego przeciwnika! Jakim cudem można kogoś podciąć jadąc przed siebie xx km/h będąc na pierwszym miejscu czyli mając przed sobą tylko górkę w dół której trzeba zjechać, nie wiem, ale jemu to się udało. Za sukces jednak należy uznać, że wyeliminował jednego z faworytów całych zawodów!! Wyeliminował, bo go podciął i obaj się wyrąbali. No, ale nic, pierwsze śliwki robaczywki. Po nim miał jechać Matys i to on miał pokazać klasę. Matys w stawce snowboarderów był najbardziej doświadczony, miał za sobą najwięcej wyścigów w snowcrossie, wyścigi na igielicie w Wielkiej Brytanii i takie tam! Matys jako jedyny ze stawki startował na olimpiadzie w dwóch konkurencjach, a że chłopak jest wszechstronny to gdyby mógł startowałby we wszystkich konkurencjach! No i na koniec Matys miał specjalnie zaprojektowaną „pod” siebie deskę. Twardą, czyli szybszą – inni mieli miękkie czyli wolniejsze. Jak w takiej sytuacji Matys mógł nie wygrać? Ano mógł, bo się przewrócił.
Niektórzy mówią, że całą winę za słabe wyniki sportowców ponosi polski system szkolenia. Nieopłacani trenerzy, słaby sprzęt, brak obiektów sportowych (Rafał Patyra rzucił tekst, że młodzi snowboardziści powinni przychodzić na stoki ze swoją pajpą 🙂 ) i inne takie. Przykład Moniki Wołowiec zaprzecza tej teorii! Monika przygotowała się sama, sama opłacała treningi i sama zrobiła wszystko żeby wystartować na olimpiadzie. Sama też zajęła ostatnie miejsce w skeletonie.
Z wytłumaczeniem słabości naszych komentatorów i powodów całej masy gadania zamiast nadawania sportu jeszcze się nie spotkałem. Jedno jest pewne – gdy przychodzą np. Mistrzostwa Świata w piłce nożnej czy olimpiady letnie i zimowe to żałuję, że Niemcy nie wygrali wojny. Tyle medali byśmy teraz mieli, że aż żal dupę ściska.
Podziel się tym artykułem: