×

[„REVOLVER”]

Hollywood potrafi „wypluć” z siebie wspaniałe filmy, ale też wśród tysiąca tytułów łatwiej znaleźć coś godnego uwagi, niż np. (nie szukając daleko) wśród +/- dwudziestu tytułów produkowanych w Polsce. Częściej zdarza się więc, że zamiast arcydzieła, przypłynie do nas zza oceanu coś, urągającego najlepszej nawet woli widza. A zdarza się też tak, że Hollywood „zabierze” sobie do siebie obiecujągo reżysera spoza granic Stanów Zjednoczonych i nagle w jednej chwili z talentu, przemieni się on w wielki zawód. Tak było np. z Sallesem, który nakręcił beznadziejny „Dark Water”, tak było np. z de la Iglesią, którego „Perdita Durango” była (choć trudno to sobie wyobrazić) jeszcze gorsza, tak było z moim ulubionym Johnem Woo, który w Hollywood praktycznie w ogóle stracił swój niepowtarzalny styl (jeden „Face/Off” wiosny nie czyni)… i pewnie można by tak jeszcze parę nazwisk powymieniać (choć trzeba uczciwie przyznać, że w drugą stronę też to działa; Peter Jackson np.). Nie będę zatem więcej nazwisk wymieniał, poza oczywiście tym jednym, konkretnym – Guya Ritchiego, reżysera „Revolver”.

Początki były skromne. „Lock, Stock and the Two Smocking Barrels” startowały z poziomu nieznanego filmu nieznanego reżysera i słusznie w szybkim czasie osiągnęły status filmu kultowego, choć nie zapewniły jeszcze Ritchiemu powszechnie znanego nazwiska. Niemniej jednak łatwość opowiadania gangsterskich historii, wyrazisty klimat, „jajcarskie” dialogi i bezkompromisowość wskazywały, że już wkrótce będzie o tym brytyjskim reżyserze jeszcze głośniej. I rzeczywiście. „Snatch”, choć stanowiący w zasadzie kalkę poprzedniego filmu, przebojem zagościł na ekranach kin całego świata, zapewniając Ritchiemu status odnowiciela gangsterskiego kina. I nie przeszkadzało w niczym to, że nie on proch wymyślił. Zabrał sobie od Tarantino to co najlepsze i „przekręcił” to w swój brytolski sposób, robiąc przy okazji z Jasona Stathama gwiazdę. Dwa filmy, dwa razy zachwycona publiczność… w taki sposób rodzą się gwiazdy. A gdzie miejsce filmowych gwiazd jak nie w Hollywood? No i Guy Ritchie wybrał się i tam.

I o ile zainteresowanie Brada Pitta mało znanym brytyjskim reżyserem, przyniosło wymierny efekt w postaci jednej z oryginalniejszych roli Pitta w jego filmografii, oraz w postaci niezaprzeczalnie genialnego filmu, to zainteresowanie Ritchiem, Madonny, nie okazało się już dobrym krokiem na drodze jego kariery. „Swept Away” zmieszali z błotem chyba wszyscy, którzy go widzieli (nie jestem pewien, ale do Polski to chyba nawet nie dotarło w ogóle na żaden nośnik) i nic nie wskazywało na to, że mąż swojej żony zaskoczy widzów jeszcze raz. Na szczęście nadzieja szybko się odrodziła, gdy Guy wziął się za to, co potrafi najbardziej, czyli za kręcenie filmów o gangsterach, a konkretnie tego jednego, opisywanego w tej recenzji. Mówi się, że nadzieja umiera ostatnia…

Jack Green (Jason Statham) wychodzi z więzienia po odsiedzeniu swojego wyroku. Pierwsze kroki kieruje do kasyna kierowanego przez Machę (chyba tak się to odmienia 😉 a nawet jeśli nie, to jedno jest pewne – w tej roli Ray Liotta), przez którego to, odbębnił ww. wspomniany wyrok. Jack w sobie tylko znany sposób szybko wygrywa pokaźną pulę i zadowolony „srogą pomstą” nie zamierza ani sekundy dłużej przebywać w towarzystwie gościa przez którego kiblował. Tyle tylko, że wychodząc z kasyna mdleje na schodach i traci przytomność. No, a gdy ją odzyskuje, nic nie wskazuje na to żeby miało być lepiej. Wręcz przeciwnie. Dwóch nieznanych mu facetów (Avi (Andre 3000 aka Outcast) i Zach (Vincent Pastore); tak sobie myślę, że skoro Avi był już w „Snatch”, to tutaj powinien być Empeg, no ale to tylko moje zdanie) informuje go, że pozostały mu zaledwie trzy dni do śmierci z powodu zakażenia krwi. Są tez jednak dobre woadomości – za całą, wcale niemałą, kasę, której posiadaczem jest Jack, zapewnią mu ochronę przed siepaczami Machy. Propozycja wydaje się być z gatunku tych do odrzucenia, ale…

Omatkoboskaczęstochowska! Co to ma być? Zawody w zanudzenie widza na czas? Staranie się o nagrodę imienia Davida Lyncha za najbardziej niezrozumiały, zawikłany i przegadany scenariusz ever. Zapewniam, że po jednokrotnym obejrzeniu tego filmu, NIKT do końca nie zakuma o co chodzi i co reżyser miał na myśli. I być może kolejne seansy coś w tym temacie rozjaśniają, ale… nie wyobrażam sobie, że ktoś chciałby to drugi raz oglądać. No chyba, że jakiś masochista. OK, nie mam nic przeciwko zagmatwanym scenariuszom, grze z widzem, inteligentnym zagadkom zmuszających umysł do wysiłku, ale trzeba umieć coś takiego zrobić. Rozbawiła mnie recenzja na głównej stronie IMDb: „lubię filmy, których nie rozumiem: „The Usual Suspects”, „Mulholland Drive”, „Revolver” „. Hehe, śmieszny kolo. Pierwsze dwa tytuły jeśli nie załapało się czegoś za pierwszym razem (o co nietrudno i nie słuchajcie kogoś, kto twierdzi, ze wyłapał za jednym zamachem wszystkie niuanse – NIUANSE, bo ogólny sens załapać prościej) to aż się chciało oglądać po raz drugi, trzeci, czwarty… aż do skutku. A to coś? Zagmatwać film nie jest trudno, zrobić to z sensem i spowodować „przykucie” widza do ekranu, to jest prawdziwe wyzwanie! I nie przeczę, być może ma „Revolver” jakiś głęboko ukryty sens i odpowiedzi na wszystkie pytania (jest, również na IMDb, całkiem sensowna analiza i interpretacja jakiegoś samobójcy, który obejrzał to więcej razy), ale nie chce się ich szukać. Na samo wspomnienie bezsensownej paplaniny „co ślina na język przyniesie” głónego bohatera, przechodzą dreszcze znudzenia i przerażenia, że raz się je przeżyło bez większego wstrząsu.

A gdzie w tym wszystkim podział się Guy Ritchie, który oczarował większość z widzów, swoimi poprzednimi filmami? Gdzie podziało się to sprytne zazębianie się wszystkich wątków (zarówno „Lock….” jak i „Snatch” przecież również charakteryzowały się sporym zagmatwaniem, ale jakoś nie ginęło się w mnogości postaci, nazwisk i sytuacji, a na końcu wszystko ładnie, pięknie zmierzało do jednego miejsca) i łatwość z jaką wodził widza za nos? Gdzie podział się ten czarny humor i łatwość pisania dialogów? Próżno tego wszystkiego szukać w „Revolver”, a wszelkie próby odnalezienie choć cząstki tego, spełzają na niczym. Niestety, sam powrót do gangsterskiej tematyki, nie wystarczył. Wydaje się, że Ritchie utknął w tej samej pułapce, w której kończą autorzy mniej lub bardziej genialnych rzeczy – osiągając apogeum, ciężko jest potem przeskoczyć tę poprzeczkę, ba, trudno się nawet do niej zbliżyć (innych przykładów znów daleko nie trzeba szukać; czy McQuarrie napisał coś choć w 1/4 dobrego jak „The Usual Suspects”?; ci, którzy, przeżyli seans „The Way of the Gun” dobrze znają odpowiedź na to pytanie). A, gdy bardzo się chce, wtedy wychodzi coś jeszcze bardziej gorszego, bo na siłę, to można pchać kulą (a i tak podobno technika jest najważniejsza), a nie kręcić genialne filmy. Zresztą ból tym większy, że „Lock…” i „Snatch” były bliźniaczo podobne – trzeci taki sam film, to paradoksalnie jednak nie to, czego oczekiwali widzowie. Nakręcić to, za co widzowie kochają, a jednocześnie coś innego, nowego – oto prawdziwa pułapka, z której Ritchie się nie wyplątał. A pójście w zaplątanie scenariusza nie było dobrym rozwiązaniem. Wręcz przeciwnie, było bardzo niedobre. A jeśli tak ma wyglądać ewolucja w coraz bardziej doświadczonego reżysera, to ja dziękuję. Poproszę nieopierzonego Guya Ritchie, któego filmy ogląda się z prawdziwą przyjemnością, a mózg nie boli.

I raczej nie ma znaczenia, że pod względem realizacji, „Revolver” stoi na wysokim poziomie. Nie sposób przyczepić się czegokolwiek w tej materii (przynajmniej mnie, laikowi), a nawet (koniecznie zatykając sobie uszy, żeby nie słyszeć tych mądrości życiowych głównego bohatera), można z przyjemnością podziwiać pracę kamery i inne techniczne rzeczy. Kilka strzelanin zostało nakręconych wystarczająco widowiskowo, ale i tak największe wrażenie sprawił na mnie sposób filmowania… partii szachów. Nie za wiele widać co się dzieje na planszy, ale ujęcia są śliczne (pomijając to, że trochę dziwny jest momentami montaż, np.: Jack szachuje Aviego podsuwając hetmana tuż pod króla, a następnym ruchem Aviego (z dialogu nie wynika aby były między tymi dwoma ruchami jakieś inne) jest podobny ruch hetmanem w stronę króla Jacka; niby szach, ale jasne, że obronić króla przed szachem hetmana stojącego tuż obok, można tylko przez ruszenie króla na nieszachowane pole, a nie kontratak hetmanem 🙂 ). I to jest jedyna przyjemność jaka czeka widza podczas oglądania „Revolvera” – wrażenia wizualne. Wszystko inne, zawodzi na całej linii. 2(6) za absolutnie niespełnione oczekiwania.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004