×

„DUSICIEL Z BOSTONU” [„THE BOSTON STRANGLER”]

Boston, początek lat sześćdziesiątych. Miastem wstrząsa seria zbrodni popełnionych na kobietach w różnym wieku. Morderca dusi swoje ofiary, których ciała noszą również oznaki napastowania seksualnego. Wybucha panika, a media ostrzegają przed wpuszczaniem do domów nieznajomych. Mimo tego zbrodnie nie ustają. Do złapania Dusiciela z Bostonu utworzony zostaje specjalny oddział policji, na czele którego staje doświadczony i trochę staroświecki prawnik, John S. Bottomly (Henry Fonda).

Film opowiada prawdziwą historię Alberta De Salvo (w jego rolę wcielił się Tony Curtis), który według organów ścigania odpowiedzialny jest za co najmniej jedenaście morderstw pomiędzy 1962, a 64 rokiem. Napisałem „według organów ścigania”, bo jednoznacznej pewności co do tego, że to on był za nie odpowiedzialny, nie ma. Napisałem też „prawdziwą historię”, ale nie jest to do końca prawdą. Niby (jeśli wierzyć napisom) scenariusz konsultowany był zarówno z Bottomlym, jak i drugim policjantem prowadzącym sprawę Dusiciela, kapitanem DiNatale (w filmie George Kennedy), ale po obejrzeniu filmu, gdy postanowiłem porównać to, co zobaczyłem z faktami, okazało się, że zmienione zostało dużo więcej rzeczy, niż tylko nazwiska ofiar mordercy. No, a biorąc pod uwagę przesłanie, które przyświeca filmowi, moim zdaniem powinien się trzymać dużo bardziej faktów. Tyle, że chyba wtedy przesłanie, o którym mówię, a które można wyczytać w napisach kończących film, nie byłoby tak oczywiste. W każdym bądź razie trudno traktować TBS jako film „biograficzny”, to raczej kolejna pogoń za filmowym mordercą, wzorowana na prawdziwych wydarzeniach.

No, a pomijając niezgodność z faktami, to już nie ma się za bardzo czego czepiać, bo film jak na swoje lata (nakręcony w 1968 roku) ogląda się bardzo dobrze i nie razi starością. No może pomijając tę nieszczęśliwą projekcję wsteczną w scenach samochodowych i zupełnie niepotrzebne dzielenie ekranu na kilka części w początkowych scenach filmu. Może to i efektownie wygląda, ale trudno na tym skupić wzrok i spokojnie obyłoby się bez takich eksperymentów.

Co mnie zaskoczyło, to otwarte mówienie o pewnych sprawach. Nie spodziewałem się po popularnym kinie z lat sześćdziesiątych aż takiej śmiałości (choć po „Sceonds” Frankenheimera i scenie pląsów w winogronach, powinienem się przyzwyczaić, że nie był to do końca „święty” okres kina) jeśli chodzi o mówienie o szczegółach morderstw, czy choćby o homoseksualiźmie. Reżyser nie unika takich tematów, a nawet wręcz przeciwnie (uroczy twist w tle, podczas sceny w gejowskiej knajpce, boki zrywać 🙂 ). Za to duży plus, choć możliwe, że głównie dzięki takim scenom, film nie zrobił za dużej kariery w okresie jego wyświetlania w kinach. A to akurat jest trochę dziwne, bo to dobry i dobrze zagrany (Henry Fonda wiadomo, a Tony Curtis, choć pojawia się dopiero po godzinie, zadziwiająco dobrze). No, ale może widzowie nie byli jeszcze gotowi na takie kino. 4(6)

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004