A dzisiaj śnił mi się mecz piłki nożnej. Nie byle jaki mecz, bo finał mistrzostw świata, w którym grali Polska z Rosją. Mistrzostwa świata znowu rozgrywane były w Stanach Zjednoczonych, a sam finał na stadionie w Millweauke.
Zaczęło się źle. Akcja była zupełnie niegroźna. Na czterdziestym metrze przed naszą bramką piłkę dostał Michał Żewłakow. Zamiast wybić ją do przodu, to podał ją górą do tyłu w kierunku bramkarza. Artur Boruc złapał ją, ale po ułamku sekundy zorientował się, że przecież nie może łąpać. Wypuścił więc piłkę pod nogi, a rosyjscy napastnicy już nadbiegali. Wziął zamach, ale tak ją wykopnął, że trafiła prosto pod nogi Rosjanina, który kopnął ją do pustej bramki. 0:1. Przez następne dwie minuty snu słyszałem jak przeklinam cały świat na idiotę Żewłakowa.
Szybko jednak doprowadziliśmy do remisu. Akcja jak marzenie. Piłka wędrowała od nogi do nogi, a ostatnie trzy klepnięcia tak zdezorientowały rosyjską obronę, że wieńczący akcję zawodnik (nie pamiętam kto) stał dwa metry przez pustą bramką. Typowa „halowa” bramka. 1:1. Wracamy do gry. Trybuny szaleją. Dwie minuty później rzut wolny. Do bramki czterdzieści metró, a do piłki podchodzi Mirosław Szymkowiak. Potężna bomba w spojenie słupja z poprzeczką, piłka odbija się, wraca na pole karne, a tam już czeka Tomek Frankowski i jest 2:1. Szpakowski uspokaja, że może był spalony, ale sędzia pokazuje środek boiska. Kamera wędruje na ławkę rezerwowych, a na niej zapłakany ze szczęścia Olisadebe.
No i w tym momencie się zdenerwowałem na cały świat, bo realizator transmisji zamiast pokazać powtórkę bramki, to przez dwie minuty pokazywał trybuny. Pooglądałem wychodzących z meczu kibiców, jakieś uśmiechnięte panny, a ja kurwowałem na czym świat stoi, że mistrzostwa świata znów są w Stanach, gdzie pojęcia nie mają ani o piłce, ani o transmisji meczu piłkarskiego. I z tych nerwów się obudziłem.
Podziel się tym artykułem: