Wstałem rano. Żadnego podekscytowania, nic. Sam się sobie dziwiłem. Świeciło słońce, gdy wchodziłem do łazienki. Kiedy z niej wychodziłem dziesięć minut później, za oknem zobaczyłem ścianę deszczu. No pięknie. Chwyciłem aparat żeby to sfotografować ku pamięci, ale cyfrówka coś zaczęła marudzić i wychodził tylko czarna plama. Za każdym razem. No pięknie. Co będzie dalej?
Wsiadłem do samochodu i ruszyłem przebijając się przez ścianę deszczu. Miałem 15 minut na zajechanie do Zawiercia żeby zdążyć po Luca i Gosię. Pech chciał, że natrafiłem po drodze na spisek kierowców jadących 40 km/h. No i ze dwie śmieciarki. Dokonałem śmiałego skrętu w boczną uliczkę i na peronie byłem akurat, gdy wjeżdżał na niego pociąg. Zdążyłem. Ludzie przeszli, Małżeństwa ani śladu. No pięknie.
Skierowałem swoje kroki na dworzec żeby zobaczyć kiedy przyjedzie jakiś nastepny pociąg od strony Katowic. 10:30. No pięknie. Deszcz tymczasem przestał padać, ale z pośpiechu i zdziwienia, zobaczyłem to dopiero wtedy, gdy na nowo zaczął padać. Pokrążyłem wokół dworca na wypadek jakiegoś przypadkowego pociągu, ale nic się nie wydarzyło, nikt nie przyjechał. OKi, przyjadą 10:30 to se chwilę poczekają na Olika i Carbo i przyjadę po nich wszystkich. No problem.
Postanowiłem trochę zakupów zrobić. Kilka czystych płytek nie było problemem. Problemem był zakup bułek i pomidorów na śniadanie. Albo mieli bułki, a nie mieli pomidorów, albo na odwrót. Odłożyłem zakupy kulinarne do O-ca, do którego wracałem. W końcu w każdej chwili ktoś się mógł pojawić na Krępie. Znowu się spieszyłem żeby na 10ą tam być i znowu jakieś wytapirowane babsztyle przede mną jechały.
W O-cu w piekarni był luz. Pomidory chciałem kupić w Biedronce, ale ludzi było tam więcej niż dużo. Wybrałem mały sklepik, gdzie nie było ludzi, ale była szansa, że pomidorów też nie będzie. Było kilka sprzed kilku dni. Kupiłem i pojechałem na Krępę. Na Krępie było pusto. Zero ludzi z wyjątkiem właściciela przyczepy kampingowej, którego przyłapałem w samych majtkach (on był w samych majtkach). Oparłem się o auto, wziąłem buły i pomidory i zacząłem jeść w ciszy i zapachu lasu.
Przy drugiej bułce skończyła się cisza i zapach lasu. Przyjechał jakiś kutas i zostawił auto na chodzie, a sam se łaził dookoła niego. Myślałem, że się wkurwię. Zjadłem buły, posłuchałem rozmów pań otwierających budkę zwaną kawiarnią („ale mam mokrą dupę od siodełka w rowerze, tak jakbym się pojsczała”). O 10:30 trza było jechać z powrotem do Zawiercia.
CDN
Podziel się tym artykułem: