×

„ALAMO” [„THE ALAMO”]

Tak jak my lubimy katować do przesady ekranizacjami klasyki polskiej powieści, tak Amerykanie lubią katować nas filmami o swojej bogatej przeszłości historycznej, że tak powiem. Co rusz jacyś patrioci, łopoczące na wietrze sztandary etc. Wszystko za duże pieniądze nakręcone i z rozmachem inscenizacyjnym no i z setkami statystów zmultiplikowanymi przez komputer. Jednym razem nie do oglądania z powodu nadmiaru patosu, innym razem wyważone w miarę przyswajalny sposób. W przypadku „Alamo” mamy na szczęście do czynienia z przedstawicielem tej drugiej, przyswajalnej grupy. No i jeszcze tylko wystarczy przeżyć fakt, że próbują nam wmówić ci Amerykanie przebrzydli jacy to biedni byli i pokrzywdzeni, walczący o honor ze złymi ludźmi, których wcześniej okradli. Bo oni od zawsze lubili zabierać co nie ich, a potem dobudowywać martyrologię do tego, że ktoś chciał im to zabrać i, jakże niewdzięczny, zabił przy tym paru prawych i uczciwych Jankesów. Ach ach ach.

Alamo, to fort położony w okolicach San Antonio, który stanowił dawno dawno temu ostatni bastion obronny dla Teksasu. Kto sforsował Alamo miał bezpłatny wjazd do Teksasu i mógł go sobie podbijać do woli. A w bodajże trzeciej dekadzie dziewiętnastego wieku do Teksasu miał zamiar wjechać meksykański generał Santa Anna, co zresztą było zrozumiałe, bo Amerykanie sobie zabrali Teksas właśnie od Meksyku. Nie było wyjścia – trzeba było bronić Alamo za wszelką cenę, albo spisać Teksas na straty. Kłopot tylko w tym, że gdy wojska Santa Anny weszły do San Antonio, to w Alamo była tylko garstka żołnierzy i nic, a nic nie wskazywało na to, że twierdza zostanie utrzymana. Na przybycie posiłków zresztą też nie było nadziei. Wszystko przemawiało na korzyść Santa Anny, a morale bojowego amerykańskich żołnierzy nie podnosiła nawet obecność w Alamo bohatera nad bohaterów – Dave’a Crocketta. A co było dalej to już odsyłam do filmu, choć z grubsza wiadomo co i jak.

Bardzo fajny filmik, który ominął nasze kina i od razu trafił na bardziej „domowe” nośniki. A szkoda, bo takie filmy zawsze fajnie się ogląda w kinie. Rozmach itd. najlepiej sprawdzają się na dużym ekranie bądź co bądź. Właściwie to nie ma się co więcej rozpisywać – kto lubi takie historyczne widowiska powinien i to obejrzeć, bo warto. Obsada jest całkiem ciekawa (Billy Bob Thornton, Dennis Quaid, Jason Patrick) więc na aktorstwo nie ma co narzekać, cały czas się coś dzieje na ekranie i jest na czym oko zawiesić. Tak więc typowo relaksacyjny to seans, nie wymagający myślenia i pozwalający na dwie godziny rozluźnienia od codzienności.

A do tego wszystkiego jeszcze bardzo fajna muzyka mojego ulubionego Cartera Burwella. Przyjemnie się słucha skrzypków Crocketta i mauryjskich marszów bojowych. Burwell to chyba jedyny kompozytor, który nie ma swojego własnego stylu, a co zupełnie nie przeszkadza, bo co ścieżka dźwiękowa podpisana przez niego, to kolejna perełka. I całkiem inna od poprzednich. Nie tak jak na przykład w przypadku Zimmera – zawsze wiadomo, że to Zimmer. Tak więc jeśli w jakimś filmie nie wiadomo kto napisał muzykę, bo nic rozpoznawalnego w niej nie ma, a zarazem jest ona bardzo, bardzo fajna, to musiał ją napisać Carter Burwell.

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004