×

PAMIĘTAM TAMTEN DZIEŃ

I nagle zrobiło się smutno i pusto…

Pamiętam tamten dzień dobrze. 26 maja. Dzień Matki. Nie pamiętam, który to był rok, już tyle czasu minęło… sprawdziłem, 2001. Nie tak dawno jak myślałem. Trochę ponad trzy lata. W każdym bądź razie była a ja miałem wtedy turniej piłki nożnej. Konkretnie moja drużyna plus trzy inne. Cztery drużyny, każdy z każdym, zwycięzca bierze wszystko. Pojechałem i grałem. Wszystko miało się rozstrzygnąć w ostatnim meczu. Graliśmy my i nie pamiętam kto. Nie było pośpiechu, bo z Gusią byłem umówiony dopiero na siedemnastą. Tymczasem ostatni mecz przedłużał się i przedłużał.

Dogrywka nie przyniosła zmiany rezultatu i trzeba było strzelać karne. A przecież była już szesnasta. Wyrwać się nie dało wcześniej nijak – byłem wyznaczony do strzelania karnego. Niby turniej okolicznych drużyn, ale i tak jakieś napięcie było. W końcu lepiej wygrać niż przegrać. Do tego dochodził stres przed tym czy zdążę do Gusi czy nie. Podszedłem, ustawiłem piłkę na jedenastu metrach, wziąłem rozbieg, strzeliłem… Słupek! Ale ale, piłka odbiła się od pleców bramkarza i wpadła do siatki. Goool! Całość dokończył Dropsik. Najpierw obronił karnego, a potem strzelił decydującego gola. Jak Ricardo trzy lata później. Wygraliśmy.

Pobiegłem do szatni, wziąłem ubranie. Nie przebierałem się, tylko wybiegłem na zewnątrz z całym majdanem. Chłopaki dopiero dochodzili do szatni.
– Gdzie ty się wybiersz? – Pytali.
– Muszę jechać.
– Daj spokój. Pijemy! Masz być.
– Nie mogę, sorry… – I już siedziałem w samochodzie i jechałem do domu.

W domu byłem 16:40. Rozbierałem się w biegu, właściwie już w ganku byłem nagi. Dobrze, że nikt nie zajrzał przez okno, bo by się wystraszył. Ciap ciap ciap ciap do łazienki zostawiając po sobie mokre ślady. Szybki prysznic, głowa mokra, grzebień, zęby. Gusia czeka! Koszulka, spodnie, buty. Głowa mokra, nic jej nie będzie! 16:55. Zostało pięć minut.
– Idę, nie wiem kiedy będę! – Wrzasnąłem do babci.
– Ty cholero gdzie lecisz z tym mokrym łbem! – Ale mnie już nie było.

17:01. Spóźniłem się! Stoję na ganku domu Gusi i dzwonię do drzwi. Puszek szczeka. Głaszczę go, biedny taki, chory już i prawie nie słyszy. Drzwi się otwierają, w drzwiach Gusia.
– Wejdź proszę.
Wchodzę. Zdejmuję buty, idę za Nią na górę jak zawsze. Na górze w Jej pokoju całuję Ją na powitanie. Odwzajemnia pocałunek. Siadamy.
– Co taki zgrzany jesteś?
Streszczam przebieg dnia. Ona opowiada swój.
– Pójdę na dół i przyniosę herbatę – mówi. I idzie.

Wraca z herbatą. Pijemy w milczeniu. Właściwie to ja piję, a Ona siedzi oparta łokciami o ławę, plecami do mnie i miesza zawzięcie w swojej szklance. Minuta, dwie, trzy…
– Gusia, co jest?
– Nic.
– Przecież widzę. Powiedz mi co się stało.
– Nie spodoba ci się to.
– Chcę wiedzieć.
– Łukasz. Kocham cię. Bardzo cię kocham, ale nie możemy być już razem.
– No co ty…?
– Nie możemy. Długo nad tym myślałam. To mnie prawdopodobnie zabije, ale tak będzie lepiej.

Dwie godziny rozmowy. Spokojny ton, zero krzyków. Jesteśmy zgodni, że nie możemy żyć bez siebie. Na zmianę tulimy się do siebie, całujemy, mówimy, że się kochamy, płaczemy. Nasze łzy mieszają się razem w jedną łzę smutku. Po dwóch godzinach żadne z nas nie ma siły. Siedzimy obok siebie na kanapie. Trzymam Ją w ramionach. Milczymy pięć minut, dziesięć, pół godziny. Za oknem już dawno ciemno. W końcu wstaję.
– Cóż, to ja już pójdę.
– Żegnaj – mówi cichym głosem Gusia. Znów zaczyna płakać. Ja też. Schodzimy na dół. Buty wkładam dobrą godzinę nie chcąc wychodzić. Gusia stoi w otwartych drzwiach i marznie. Patrzy na mnie oczkami pełnymi łez. Serce mi się kraje. W końcu jestem gotowy do wyjścia. Nie pamiętam naszych ostatnich słów. Wychodzę przez drzwi. Staję na ganku i oglądam się za siebie. Drzwi się zamykają, a Gusia znika w ciemności. Idę wybrukowanym chodnikiem w stronę furtki. Drzwi zamknęły się tak samo jak zamykały się przez ostatnie cztery lata. Idę tym chodnikiem tak samo jak przez te cztery lata. Ale nic nie jest takie same. Świadomość pożegnania wisi w powietrzu.

Wtedy rozmawialiśmy ostatni raz. Nigdy już nie usłyszałem Jej głosu. Widziałem Ją z daleka może jeszcze z pięć razy i to wszystko. W zeszłym tygodniu wpisałem w Google Jej nazwisko. Pojawiło się w spisie treści jakiejś prawniczej gazety. Może to nie Ona, ale równie dobrze i Ona. W końcu skończyła prawo. Odnośniki były dwa. Do numeru lipcowego i do numeru sierpniowego. W sierpniowym miała już dwuczłonowe nazwisko…

Do czego zmierzam. Takich rzeczy, takich chwil (czy tych smutnych, złych, dobrych czy cudownych) się nie zapomina. Zostają w sercu na zawsze. I na początku wydaje się, że bez nich nie można żyć, że świat się zawalił, że niebo upadło i nie ma nikogo, kto by je podniósł. Poranek przynosi myśl o tym, że do cholery znów się człowiek obudził. Że te pieprzone ptaki śpiewają jak gdyby nigdy nic, a wiatr w konarach drzew szumi tak samo. I to trwa. Serce kłuje, gdy słyszy się gdzieś ukochane imię; zobaczenie ukochanej sylwetki z daleka w tłumie ludzi miażdży i nie chce się żyć. Wszystko przypomina cudowne chwile: sprzęty w domu, ulice po których się spacerowało, piosenki w radio… Ale czas leczy rany. Wspomnień nie potrafi wymazać, ale są to już tylko ciepłe myśli budzące uśmiech na twarzy. Serce już od nich nie boli. Trudno w to uwierzyć, ale tak jest. Potrzeba czasu. O dużo za dużo niż byśmy chcieli, bo zdąży się wylać hektolitry łez, zdąży się przeżyć niejeden dół, zdąży się mieć milion razy serdecznie wszystkiego dość, ale to się kończy. Nie wiadomo nawet kiedy, ale się kończy.

Czego i Tobie życzę :*

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004