×

NIEDZIELA JAK NIEDZIELA

Na wstępie tej notki chciałem od razu powiedzieć, że śmiało możecie przestać ją czytać już w tym momencie, bo to będzie notka kiepska i podejrzewam (choć oczywiście pewności żadnej w tym temacie mieć nie mogę) że nic ciekawego w niej nie będzie. Po co więc ją piszę? O dziwo nawet nie z „obowiązku” żeby coś było napisane, ale z czystej chęci jej napisania. Bo chce mi się ją napisać (o dziwo, bo nic innego za bardzo mi się nie chce) tyle tylko, że jestem zmęczony, a wiem, że jak jestem zmęczony to nic mądrego nie wymyślę, bo tylko pocę się z wysiłku próbując sklecić jakieś zdania, ze zdań sklecić akapity, a z akapitów notkę/wpis/whatever. Dlatego jeśli nie uwierzyliście za pierwszym razem to daję Wam szansę jeszcze raz: przeskoczcie sobie lepiej na jakiś ciekawszy blog, bo tu nic konkretnego nie będzie. No, a jeśli i tym razem nie uwierzyliście to zapraszam dalej. Tylko potem bez krzyków i pretensji, bo uczciwie ostrzegałem.

Właśnie wysiadłem z białego cabrioleta Porsche. Z nudów i z braku lepszej rzeczy do zrobienia odpaliłem to właśnie autko (nie znam się na samochodach; to był jakiś starszy modej taki śmieszny syrenkopodobny) i pośmigałem po uroczych okolicach Lazurowego Wybrzeża. Ruchu zbytniego nie było więc mogłem sobie wchodzić w zakręty ze stodwudziestką na liczniku bez obaw, że coś mi wyskoczy zza zakrętu. Policja też jakoś szczęśliwie ominęła trasę mojej wycieczki więc mogłem się rozkoszować rześkim jesiennym powietrzem, słońcem wpadającym do środka samochodu oraz ślicznymi widoczkami rozciągającymi się z każdej strony. A to skałami, a to różnokolorowymi drzewami, a to w końcu ultramarynowym, gładkim jak pupa niemowlęcia morzem. Fajne uczucie. Nic nie trzeba robić tylko sobie gnać przed siebie i co najwyżej uważać żeby nie przyryć w skałę, bo Porsche nie było moje, a i ślady takiego bliskiego kontaktu ze skałą na białym lakierze samochodu podejrzewam, że byłyby widoczne. Szczerze powiem, że tak zupełnie bez wypadków się nie obyło, bo skosiłem jakiś znak ograniczenia prędkości i parę zbutwiałych skrzynek, ale o dziwo na aucie nie ma ani śladu. Miałem serce na ramieniu, gdy wysiadłem w końcu żeby sprawdzić w jakim stanie jest maska, ale wszystko było ok, a westchnięcie ulgi słychać było pewnie daleko – wszak po morzu to się fajnie wszystko niesie sie sie sie. I kiedy tak już odstawiłem samochód do garażu zacząłem rozumieć pułkownika Slade’a z mojego ulubionego „Zapachu kobiety”, który na pierwszym miejscu stawiał kobiety, potem długo długo nic i dopiero tam Porsche’aka. Coś w tym cholera jest, a ja sobie przyrzekłem, że muszę jeszcze kiedyś wypróbować jakiś nowszy model.

Ano macie rację – grałem w piątego „Need for Speeda”. Zresztą „grałem” to za dużo powiedziane, bo może z pół godziny góra pojeździłem i to było wszystko. Nie jestem fanem gier komputerowych, a tytuły gier, które mnie wciągnęły od początku do końca spokojnie można policzyć na palcach jednej, no dwóch rąk. NfS też mnie nie wciągnął, ale to w sumie miło tak pojeździć sobie parę minut wsłuchując się w ryk silników dobiegający z głośników. Szkoda tylko, że na początku jakoś tak mało samochodów jest do wyboru, a i trasy tylko cztery, bo pewnie byłaby jeszcze większa frajda. No, ale ja nie mam aż tak dużo samozaparcia żeby dobijać się do kolejnych samochodów. Ba, nawet nie chciało mi się szukać co by trzeba zrobić żeby dostać więcej przyjemności (może po prostu wybrać wyższy poziom trudności 🙂 ). Kumpel pożyczający mi tą grę mówił, że tu się trzeba na silnikach znać, dokupowywać odpowiednie części i takie tam, a ja po prostu wsiadłem, przejechałem się i wyłączyłem gierkę. Może jeszcze się parę razy przejadę, ale to już na pewno nie dzisiaj. Szczególnie, że rozłożyła mnie na łopatki głupota z jaką skończył się mój finałowy wyścig z przeciwnikiem o jakiejś coolerskiej ksywce. Przegoniłem go o hoho i trochę i postanowiłem poczekać na niego na linii mety nie przejeżdżając jej. Tak stoję, grzeję silniki, a on się zbliża. Widzę go w lusterku i daję po garach, ale w tym momencie zrozumiałem, że przedobrzyłem, bo nie zdążę ruszyć żeby przed nim minąć linię mety. No, ale mój przeciwnik postanowił wrąbać mi się w zad przepychając tym samym przez metę, a tym samym przegrywając wyścig. Należy dodać, że droga miała szerokość wystarczającą na przejechanie obok siebie co najmniej pięciu samochodów.

Zmęczony cholernie jestem. To takie uczucie, w którym czujesz, że brakuje ci kilku godzin snu, a mimo to nie możesz po prostu się położyć i spać, bo i tak nie zaśniesz. Dodatkowo cokolwiek robisz przynosi ci jeszcze większe zmęczenie, a w żołądku masz uczucie próżni. Brrr. Tak czekam już od rana aż mi przejdzie, ale chyba się nie doczekam do momentu aż jakimś cudem nie zasnę. Zresztą sam jestem sobie winny. Położyłem się wczoraj spać dość wcześnie, bo parę minut po północy, ale nie mogłem zasnąć więc wstałem i na nowo włączyłem kompa nie robiąc nic ciekawego, ale siedząc i tępo się w niego gapiąc. Dopiero pad sieci i konieczny w takim przypadku restart wygoniły mnie do łóżka. No, ale to już było po drugiej. No i wegetuję teraz tak od obudzenia starając się nie ruszać za bardzo głową, bo ile razy nią poruszę to mnie boli. Chyba już wolę kaca. Na dodatek zimno jest w domu jak w psiarni, bo pieca jak wiadomo do jutra jeszcze nie będzie i nijak rozgrzać tej chaty, która ma to do siebie (przynajmniej to półpiętro z którego nadaję) że jak na dworze (tłumaczenie dla ludzi od borówkowych jagód: na polu) jest upał to tu jest jeszcze większy upał, a jak jest zimno, to tu jest jeszcze bardziej zimno. A żeby jeszcze było śmieszniej to ojciec namówił mnie żebym obejrzał z nim „Pojutrze”, a tam wiadomo śniegi, mrozy et cerata. Nie był to najmądrzejszy pomysł (coś w stylu stania koło kogoś, któremu chce się sikać i podśpiewywania pod nosem „si si si si” przy czym to ja byłbym tym kimś, któremu chce się sikać) oglądanie tego całego śniegu, wiatru i lodu, ale przynajmniej rozgrzało mnie śmianie się z ucieczki głównych bohaterów przed mrozem, czy z młodocianego naukowca startującego w wiedzowym decathlonie, który stoi na środku ulicy zalany po pas wodą i przeklina szofera, który nie może po niego przyjechać. Śmiech to zdrowie.

No i co? Miałem rację, że to bedzie drętwa notka??

Podziel się tym artykułem:

Skomentuj

Twó adres e-mail nie będzie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

Quentin 2023 - since 2004